czwartek, 26 lutego 2015

Nowelka - Kraciasta - cz.8 i Epilog


Ślub

     Był to, o ile się nie mylę, początek zimy. To nie ma najmniejszego znaczenia, zresztą. Było zimno, lecz przyjemnie, czasem posypywał śnieg, czasem szumiały jeszcze gdzieniegdzie spóźnione liście. Przed kościołem nie było wiele osób, właściwie były tam tylko trzy osoby zainteresowane całą mającą się odbyć uroczystością, oczywiście pomijając kościelnego, organistę, sprzątaczki i przebiegające tu i tam babunie w moherowych berecikach z obowiązkową antenką. Był tam więc jego pulchność ksiądz proboszcz Edgar Głuzoń, szanowna mama narzeczonej, przyszła teściowa; Eugenia i wielce szanowny, pochmurny ojciec narzeczonej, przyszły teść; Edward. Sytuacja była mocno napięta i wszyscy troje byli bardzo zdenerwowani. Koperty były już wręczone, terminy ustalone, związki rodzinne zerwane, awantury wszczęte, prezenty ślubne cudem zdobyte, data rozwiązania, mimo usilnych starań szanownej mamusi - powszechnie znana. Brakowało tylko państwa młodych, no i samego ślubu, rzecz jasna.
     Im wskazówki zegarków bardziej się wychylały, tym bardziej nerwowo kroczył teść przyszły wzdłuż schodów. Im głośniej kroczył przyszły teść, tym bardziej kurczyła się i podłkiwała w chusteczkę przyszła teściowa , im bardziej łkała teściowa, tym mocniej zaciskał proboszcz otrzymaną kopertę, a twarz mu czerwieniała w oczach. Pierwsza usiłowała rozładować napięcie szanowana mamusia:
     -Edziulku, Skarbie, może po prostu mieli wypadek? - załkała z nadzieją patrząc to na męża to na proboszcza.
     -Yyy, właśnie, właśnie, nie traćmy ducha, Panie Edwardzie, nieznane są wyroki boskie... - po czym zrobił taką minę jak by właśnie dotarło do niego co powiedział przed chwilą i ugryzł się w pulchne usta.
     -Eeh! - zagrzmiał barytonem emerytowany pułkownik – Niech ja dostanę w swoje ręce tego smarkacza! Ateiści, masoni, Żydzi, pedały pieprzone! - tu ugryzł się i on - jednak on w język. Uśmiechnął się głupio i spojrzał niewinnie na proboszcza – Nerwy, nerwy, księże proboszczu! - ten tylko dłonie złączył i wzniósł oczy to nieba.
     -Ależ, Edziuku! Nie mów nawet takich rzeczy! Żeby zaraz ateista albo Żyd?! Na pewno mieli wypadek! - i załkała znowu, tyle, że tym razem bez przekonania jakoś.
     Z oddali zakasłał samochód. Wszyscy zamarli w oczekiwaniu. Zatrzymał się pod brama kościoła. „To oni! To oni!” - powiedzieli wszyscy na głos. Proboszczowi spadł kamień z serca, nawet zaczął się uśmiechać, szanowna mamusia załkała znowu, ale tym razem z radości, tylko tatuś to zakładał ręcę do tyłu to znów wymownie patrzył w tarczę zegarka. Była to wprawdzie panna młoda, ale sama. Nie wiem o czym rozmawiała z rodzicami, nie wiem co się stało. Pamiętam tylko, że machała rekami, deptała kwiaty, rzucała wiankiem i woalką, po czym wsiadła do tej samej taksówki i odjechała. Edziulek nie odezwał się ani słowem. Ksiądz gdzieś zniknął nagle, a Eugenia zanosząc się od płaczu usiadła sama na schodach świątyni.
     I w tym właśnie momencie nasza historia zatacza swe koło i łamie kości nieszczęsnej ofierze. Kolejnej zresztą. Jak wspomniałem na samym początku naszej opowieści, a to właśnie w tym momencie było, Franciszek Maria Jeziorny wpadł poniewczasie do świątyni, z łoskotem, wprawiając wszystkich w oburzenie. Szanowny ojciec narzeczonej wciąż milczał, zaciskał zęby i pięści, szanowna mamusia mdleje, proboszcz za nic nie chce opuścić konfesjonału, a rzesze parafian pilnie obserwują rozwój wypadków zza każdej kolumny, zza każdej ławy i zza czego kto tam mógł. Zziajany, zdyszany pan młody biega w gorączce to tu, to tam, to wkłada do butonierki wyrwany staruszce kwiatek, to go znów wyjmuje, potyka się, jąka, wreszcie staje przed groźnym obliczem niedoszłego teścia i... dostaje od niego w mordę. Dukając coś bez sensu pada na wznak, by nigdy się już nie podnieść. Leży sobie spokojnie – zupełnie martwy.
     -Dzięki Bogu! - wyrwało się szanownemu tatusiowi pod nosem.


Zamknięte Koło

     Już od windy słychać było skrzypiące kółeczka wózka. Trzask drzwi oznajmił przybycie nowego denata. Wyobraźcie sobie jakież zdziwienie i przerażenie wywołał na znanym już nam dobrze patologu kolejny nieboszczyk w tym samym, znanym nam już kraciastym garniturze. Nie wdając się w szczegóły powiem tylko, że tym razem zapomniał teczki i ile tchu wybiegł ze szpitala i do tej pory nie powrócił. Z konieczności zatem ja musiałem zając się nieboszczykiem. Ów nieszczęśnik miał nieszczęście zatruć się kadaweryną, inaczej mówiąc - jadem trupim, a przyczyną całą był tenże garnitur właśnie.
     Historia ta mnie zafascynowała, pytałem gdzie mogłem i kogo mogłem by dowiedzieć się jak najwięcej. Wreszcie postanowiłem opowiedzieć ją całą Wam.
     Nieco inaczej sprawa się miała z Edusiem Jaśtarnią. Słyszał oczywiście, że chowa pana młodego, który złożyć prędzej wolał ducha, niż małżeńską przysięgę, współczuł, ale garnitur zobaczył dopiero, gdy znów przybyli studenci po naukowe pomoce. Tej nocy, gdy otworzył przyprószone ziemią wieko i zajrzał do środka to on, Eduś, był pierwszym co padł zemdlony na widok trupa. Studenci długo jeszcze opowiadali ze zgrozą historię o tym, jak Jaśtarnia, bełkocząc coś o biednym, biednym i okradzionym Enenie, jął wykopywać jakąś trumnę, wyciągać z niej bezgłowego, sczerniałego nieboszczyka, rozbierać, przebierać, przepraszać, pytać o zdrowie, układać, dolewać do piersiówki, wkładać w kieszeń papierosy... Podobno długo potem szukał czyjejś głowy, podobno znalazł, podobno odkupił za dwie inne, cieszył się, że czapka leży jak ulał... Wieść niesie, że pił z tą czaszką w czapce długo jeszcze, a potem Jaśtarnia zniknął gdzieś wraz z głową i nikt już niczego nigdy o nim nie słyszał.


Koniec



2 komentarze: