sobota, 19 grudnia 2015

Sven Bard - wersja małolepsza


Sven Bard

Wśród swoich współplemieńców był pośmiewiskiem. Zawsze był na końcu, zawsze śmieszył, ale nie dlatego, że był zabawny – był śmieszny. Nigdy nie dawał sobie rady z szermierką, wiosłowaniem, polowaniem czy rąbaniem drwa. Nie dawał sobie rady w życiu codziennym i marny był z niego chłop, marny kochanek (to była opinia mężczyzn). Nie bez powodu zwano go Tycim Svenem (tylko koledzy go tak nazywali, cholera wie dlaczego). Był tragedią i nieszczęściem w jednym. Jednak Sven sobie był, był sobie i miał wszystko dokoła gdzieś. Jakoś żył. Jedyne czym mógł się pochwalić – według wioskowych prawideł - to to, że mógł położyć na rękę najsilniejszą kobietę z wioski – Helgę - i to tylko wtedy, gdy ona dawała mu fory i do tego, gdy była mocno pijana. Podśmiewano się z niego z tej okazji w całej wiosce i w okolicznych wioskach. Nic to nowego.
Miał jednak Sven jeden, malutki, niewielki, tyci sekret. Sekret, o którym się nie mówiło, sekret, za który Sven często dostawał w mordę. Zapewne nie powinno się mówić o cudzych sekretach, jednak po czasie zawsze można... Podobno. W każdym razie o sekretach Svena też się nie mówiło, nie mówiło się do momentu, gdy Svenowi się zeszło. A schodzi się w końcu każdemu. Jemu zejść się musiało. Było to jakoś tak:
Było dżdżyście, pochmurno i jak zwykle marnie. Mężczyźni wybierali się na wyprawę. Sven także się zbierał – musiał. Wiadomo było, że Sven jest Sven, śmieszny Sven i nieudaczny ten Sven, ale jak nie ma w domu chłopa, to i Sven się może przydać.., więc zawsze zapraszany był do pierwszego drakkara. Wiadomo było, że Sven to Sven, ale cholera wie... Dźwigali za niego mężczyźni wszystko – byle mieli pewność, że on popłynie z nimi.
-Ale ja nie chcę!
-Siedź cicho! Psujesz chwałę chwili!
-Chwałę czego? Ja wolę w domu...
-Boisz się!
-Tak! Ja wolę...
-Zamknij mordę! Płyniemy!
I tak rozpoczęła się kolejna wyprawa. A trzeba Wam wiedzieć, że kobiety bardzo płakały. Płakały bardzo, zawsze bardzo płaczą, ale cholera je wie po co one tak?

Już drugiego dnia wyprawy Erik zaproponował, by na rozgrzewkę troszkę się napić. Było zimno, kajuty bez ogrzewania, właściwie w ogóle kajut nie było – jak to u Wikingów, więc wszyscy się zgodzili. Następnego dnia była flauta. Co było robić? Trzeba było się napić. Trzeciego dnia wiatr był, ale wszyscy kaca mieli – trzeba było się napić. Kolejnego dnia... - ale już nikt nie pamiętał który to dzień był – Lars wypatrzył ląd.
-Ziemia! Ziemia na tym, no, na horyzoncie!
Wszyscy bardzo się ucieszyli, ale nie mieli siły zrobić czegokolwiek, bogowie się sprzysięgli. Wypito ostatnią beczkę.
Rzeź była okrutna. Straszna rzeź. Nie dawano pardonu nikomu. Jak to Wikingowie – zgwałcili wszystko czego nie dało się ukraść, ukradli wszystko, czego nie dało się zabić i zabili wszystko, czego nie dało się zgwałcić. Resztę spalili. I już wojownicy wsiadali na swe drakkary, gdy Erik pojawił się wesoły na horyzoncie:
-Zobaczta, chłopy, hip! Czyją głowę znalazłem! - i macha głową jakąś przed bolącymi głowami towarzyszy.
-To nie twoja teściowa, Eriku?
-Właśnie! Ale numer, co?
-No, właściwie tak, znaczy... Zgwałciłem twoją teściową? - zapytał Lars.
-Ale numer! - dorzucił Od Berserker.
-Zaraz... Zaraz... - zastanowił się Hajmdal. - Tę blondynę gdzieś już widziałem! Ale to nie jest twoja teściowa. - i podniósł głowę okoloną jasnymi włosami.
-Nie blondynę, ale siwą...
-Nie siwą, ale siwego! To stary Erika!
-Ale numer! - dorzucił nieśmiało Lars.
Zapanowała konsternacja. Chłopaki byli zakłopotane ciut, więc przydały się znalezione trunki.
-Wiecie, chłopaki, nie chcę siać defekacji... - zaczął Sven Bard.
-Czego nie chcesz siać?
-Defekacji...
-Defetyzmu chyba?
-Nie ważne! Pieprzony afrodyta!
-Erudyta chyba?
-Pieprzony erudyta! Nie chcę siać defek.. definicji, ale obawiam się, że splądrowaliśmy naszą własną wioskę...
-Ale numer! - zakrzyknął Od Berserker.
-Właśnie! - dodał Erik.
-Ale, ale, ale... i co teraz, mianowicie? - zapytał Hajmdal. - dokąd wrócimy z łupami?
Zapadła cisza przerywana trzaskiem radośnie płonących chałup i stodół.
-No, to ja proponuję, by wodzem obrać Svena Barda! Niech się martwi! Inteligent jeden! - zakrzyknął Erik.
-Ale numer! - dorzucił Od Berserker.
-Świetny pomysł! - zakrzyknął Lars.
-Nie bardzo świetny... - Przerwał nagle Hajmdal.
-Dlaczego?
-Jak by to powiedzieć...
-No?
-Sven?
-Sven jest humanistą...
-Kim?
-To długa historia, chłopaki. Chłopaki, do wioseł!
-Zaraz, zaraz, kim jest Sven?
-Taki wykształciuch, czy jakoś tak...
-To bardzo boli?
-Jego tylko trochę, ale rodzinę bardzo.., bardzo bolało, znaczy się. Nie ważne. Dokąd płyniemy?
-A co to jest to? - Erik wskazał palcem coś tam... Nie wiem co.
-To jest... Ten, no... Płyńmy.


 Sven milczał. Milczał długo, choć uśmiechał się pod nosem. I tu kończy się nasza bajka, zaskakująco, bo choć liczyliśmy na jakiś niezwykły jej koniec, sekret niezwykły jakiś Svena, to jednak rzeczywistość bywa prosta. Wstyd to jakoś, wstyd i szkoda nam Svena humanisty, choć nie aż tak bardzo, by pisać o nim więcej. Ważne, że robił swoje, a przecież knuje sobie dalej...

Koperty są wśród nas

-Dla Pana. - podał kopertę.
-Dla mnie?
-Taa, drobiazg...
-Dziękuję, ale... - a on zniknął. Idę dalej, a tu znów ktoś podchodzi. Przysuwa się, mruga, podaje kopertę.
-Dla Pana...
-Co dla mnie?
Nic nie odpowiedział, mrugnął i odszedł. Idę dalej, a tu znów podchodzi facet jakiś.
-Das ist für Sie.
-Słucham?
-Proszsze, proszsze... - wsunął mi kopertę do kieszeni i szybkim krokiem się oddalił. Co za czort?
-Oj! Szanowny pan idzie w tym kierunku takim ogólnym, co ja? - smukły, wysoki jegomość z brodą zapytał patrząc świdrującymi oczkami... O, pewnie Żyd! - pomyślałem.
-Tak, na to wygląda... Pan Żyd jesteś!
-Ja? Nie... Ja mason jestem. A to bardzo niedobrze?
-E, nie, ja tylko tak pomyślałem, wie pan, tak pan wygląda, jak pana w gazetach malują...
-Każde ludzie tu tak mówią, ale nie przejmuj się pan, to dla pana. - I wręczył mi kopertę.
Miałem już tego dość. Nie wiedziałem co to znaczy. Zaglądam do koperty – pieniądze. Zaglądam do drugiej – to samo. Tak samo pozostałe, a tu znów ktoś podchodzi.
-Ty znajesz mienia?
-Ja nie znaju... - czy jak to tam się mówiło po rusku.
-No, ładna. - podał kopertę. Wziąłem. Dlaczego mam nie wziąć?
Idę sobie spokojnie dalej, już nawet podliczyłem koperty, poskładałem, poukładałem, a tu znów jakiś facet idzie.
-Ma pan dla mnie kopertę? - zapytałem.
-A pan ma dla mnie ma jakąś?
-Ja? Dla pana? Dlaczego bym miał? Pan kto?
-CBA.
-A ja nie CBA! - i szybko się oddalam, a wredny typ za mną...
-CBA!
-Czego pan ode mnie chcesz? Ja nic nie wiem!
-Koperta!
-Co, koperta?
Niestety, miał lepszą kondycję. Dogonił mnie jakieś sto metrów dalej.
-Koperta! - powiedział zasapany i... podał mi kopertę.
-Słucham?
-Dla pana.
-Ale CBA..
-No, mówiłem przecież! Bierz pan i spadaj pan stąd!
Wziąłem. Wziąłem i spadłem. Wracam do domu, przeliczam koperty. Nazbierało się ich trochę. Otwieram tę od CBA, a tu pieniędzy nie ma, tylko liścik: „Pozdrowienia od Prezesa! Składa Prezes i CBA”. Cholera! - pomyślałem sobie. To już nikomu ufać nie można?!


piątek, 18 grudnia 2015

Plagi Egiptu



Basen, słońce, drinki z parasolkami. Chlup! Poprawiłem okulary. Chlup! Angry Birds mnie właśnie bawiły, a tu znów – chlup! Patrzę, a tu obok leżaka żaba leży. Żaba. Zwykła żaba. Niech sobie leży. Chlup! Patrzę, a tu dwie już leżą. Skąd tu żaba? Rozglądam się. Znalazłem jeszcze ze trzy żaby, a kolejne trzy wypatrzyłem w basenie. Chlup! Hmmm... Chlup! Kum kum! Znowu żaby widzę.
-To co, kurwa z tymi żabami jest? Z nieba spadają, czy co?
-Pan mieć racja. Żaby z nieba padać.
-Słucham?
-Pan pytać o żaba – odpowiedział chłopiec hotelowy – ja odpowiadać. Żaba tak, żaba z nieba padać.
-Żaba z nieba tak?
-Pan pierwsza raza w Egipta?
-A tak, słusznie. - wróciłem do strzelania ptaszkami z procy, ale po chwili do mnie dotarło, że chyba czegoś tu nie rozumiem, a w tym czasie znów słyszę: „chlup!”. Kolejne żaby leżą, inne skaczą, inne się na mnie gapią. Chłopiec hotelowy tylko nogą odgarniał co bardziej wścibskie żaby z koców i leżaków wczasowiczów. Spojrzałem w niebo, słońce świeciło mocno, więc zasłoniłem oczy i znów słyszę „chlup!” i nawet „kum kum”. Popatrzyłem na sąsiada z lewej, a on nic. Leży. Nie reaguje. Popatrzyłem na blondynę z prawej, a ona nic. Smaży się dalej, a na niej żaba się smaży. W basenie pływało więcej żab niż gości.
-Coś podać?
-A, zjadłbym nawet coś...
-Mamy dziś specjalność kuchni! Żabie udka w cieście!
-Co wy z tymi żabami?
-Pan pierwszy raz w Egipcie?
Głupio mi się zrobiło, więc nie przyznałem się i poprosiłem o te udka. Przyniesiono mi ich cały talerz, wyglądały nieźle nawet, ale nagle słyszę: „chlup!”. Patrzę, a tu żaba obok talerza. Siedzi, gapi się na mnie i nic. Gapi się. A ja mam na talerzu kilka jej sióstr i braci. Odstawiłem talerz. Patrzę, wyszukuję i faktycznie... Znowu „chlup!” i znowu żaba skacze. I kolejna i kolejna. Spadały z nieba! Jedna za drugą. Zdenerwowałem się nawet. Nie wiem dlaczego, ale jakoś tak te żaby z nieba wydawały mi się dość dziwne i denerwujące, nawet jak na egzotyczne wakacje. Poszedłem do kierownika hotelu.
-Pan wie. Egipt.
-No, ale żeby żaby?
-Takie stworzonka, pan nie widział nigdy?
-Ale żeby z nieba?
-Pan pierwszy raz w Egipcie?
Wyszedłem. Teraz już nawet nie kropiło, ale lało żabami. Chłopcy hotelowi rozdawali płaszcza przeciwdeszczowe i... talerze z francuską kuchnią.
-Co za wakacje!
-Pan pierwszy raz w Egipcie? - mały, łysawy facecik w koszulce w palemki zapytał mnie, patrząc znad okularów przeciwsłonecznych.
-Pierwszy...
-Pan się cieszy, że żaby. - i odwrócił wzrok. Czytał gazetę jakąś.
-Dlaczego mam się cieszyć? Miało być słońce, a tu żaby z nieba na łeb.
Drobny człowieczek spojrzał na mnie jakoś dziwnie, potem odłożył gazetę i usiadł.
-W zeszłym roku moja ciotka była. Z wrzodami wróciła.
-No i co to ma wspólnego...?
Popatrzył z oburzeniem i dodał:
-Dwa lata temu szwagier zapalenie płuc złapał, bo śnieg padał. Trzy lata temu.., daj pan spokój, w ogóle słońca nie było...
-Ale co pan? Co to ma do rzeczy?
-A pomór bydła, komary, muchy, szarańcza?
-Co pan? Że niby plagi jakieś egipskie?

-Słucham? Nie, nie bądź pan dziecko. Ja mówię tylko, że ten Egipt cały to przereklamowany jest i po cholerę tu jeździć? Ale co ja mogę? Stara się uparła i masz...
I znów do basenu wpadła żaba.
-A dajmy na to tacy Żydzi?!
-Już wyszli?! Na pustyni są?
-Chciałbyś pan! Polskę okradają, panie! Polskę okradają, a my tutaj z żabami w jakimś tam Egipcie! - denerwował się kurdupel – A masoni, panie? A pedały? A Niemcy? A terroryści? A ateiści?
Następnego dnia moczyłem spokojnie nogi w krwawym nilu, a myślami byłem w miodem i mlekiem płynącej, nieszczęsnej ojczyźnie.
-Ojczyzna tonie, a ja w Egipcie jakimś. Pierdolone wakacje z żabami.

czwartek, 17 grudnia 2015

Raz to niewiele - James Błond




    Zapach krwi unosił się jeszcze w pokoju hotelowym, gdy Błond pojawił się znikąd. Nie, nie wszedł w filmowym stylu wcale, po prostu nie pamiętał, gdzie był. To nic nowego u agenta, który lubi „wstrząśniętą, ale nie mieszaną” – i nie dotyczyło to tylko kobiet. Tak, James był rasistą. Nienawidził typu kaukaskiego, szczególnie pogardzał typem nordyckim. Nie było nic gorszego od blondynki o jasnej, świńskiej - jak mawiał - karnacji. Jednak wróćmy do rzeczy. James nie pamiętał, gdzie był i po co był. Tak więc pachniało jeszcze krwią. Resztki kaszanki walały się tu i tam.
-Polaczek?
-Jak coś, to zawsze Polaczki, co?
-Kaszanka...
-A, tak, faktycznie, mister Błond, Polak.
-Mamy drania!
-Nie mamy...
-Uciekł? Dopadnę go!
-Uciekł, ale nie dopadnie go nawet Pan, mister Błond. - do pokoju weszła ciemnowłosa piękność płci przeciwnej.
-Nie ma takiego, co by mi mógł uciec...
-Denat...
-Nie ma takiego denata, co by mi mógł uciec!
-Leży w toalecie.
-Czyżby?
-Myślę, że wciąż tam leży.
Leżał. Zatruł się kaszanką. Niezbyt świeżą kaszanką.
-Co on zrobił, właściwie?
-Nie wiemy. Umarł nim coś powiedział.
-Umarł nim coś zrobił?
-Możliwe. Nie wiemy...
-Nie wiecie?
-Nie żyje przecież...
-A więc co my tu robimy?
-Ja przyszłam cię zobaczyć, James. - powiedziała uroczo piękność.
-Taaa...
-A...
-My jesteśmy tu dlatego, że agent wezwał wsparcie...
-A co ja tu robię?! - zapytał Błond.
-Chuj wie...
-Ale nie powie. On już nie żyje. - odpowiedziało sumienie.
-Kto odpowiedział?
-Żartowałem! - dorzucił Jim Bean.
-Boli mnie głowa!
-Kogo?
-Strasznie śmierdzi...
-Mówi się „brzydko pachnie”.
-Ale tu śmierdzi.
Śmietnik faktycznie śmierdział. Nie, nie pachniał brzydko, on śmierdział i to śmierdział bardzo. James nie pamiętał jak się tu znalazł i nie pamiętał... nie pamiętał nic właściwie. Butelka – to jedyne co pamiętał i co wciąż trzymał w dłoni.
-Stój!
-Co?
-Mówi się „słucham”!
-Słucham?
-Boli mnie głowa!
-Ciebie?! - James zaczął rozumieć, że niczego nie rozumie. Butelkę bolała głowa, a on ją doskonale rozumiał, tak bardzo, że pocałował ją w czółko, by więcej jej głowa nie bolała.



czwartek, 10 grudnia 2015

Trzynasty schodek


Trzynasty schodek

-Pan?
-Ja!
-Sam?
-Sam!
Zaszczane drzwi, zasrane schody, jedna żarówka na drucie. Prowadziło mnie dwóch. Każdy osiłek dwa razy większy ode mnie, więc nie wiem po co aż dwóch, ale to było jeszcze nic.
-To on?
-To on!
-To pan?
-To ja! - wyklepałem, chociaż już nie byłem pewien czy to ja i co ja tu robię.
Teraz przez piwnice, bo mniemam, że były to piwnice jakieś, prowadziło mnie trzech typów. Tych dwóch za mną rozmawiało szeptem:
-To na pewno on nasz?
-To on, na pewno nasz on.
Znów drzwi, w drzwiach małe okienko, znów pełna dyskrecja. Czyjeś oczy w okienku.
-Kto?
-Ja.
-Z kim?
-Z naszym!
-To nasz?
-To nasz! - koledzy potwierdzili zgodnym „achem”. Otworzono mi, wszedłem.
-Przedmioty metalowe, niebezpieczne, żrące, śmierdzące..?
-Co? - a po chwili poprawiłem się – Słucham?
-Przedmioty metalowe, niebezpieczne, żrące, śmierdzące, jeśli posiada pan one przy sobie, proszę wyłożyć je tutaj. - po czym podsunięto mi koszyczek jakiś czy pudełko to było jakieś.
-Nie, nie posiadam niebezpiecznych ani żrących – klucze włożyłem do pudełka – ale.. zawahałem się – moje skarpetki mogły uchodzić za przedmioty żrące, a na pewno za przedmioty śmierdzące. Już miałem o nie spytać, gdy pokaźny facet rzucił mną o ścianę i fachowo wymacał mnie wszędzie tam, gdzie nawet moja żona nigdy nie śmiała mnie dotknąć. Byłem prawie podniecony, co mnie zaskoczyło i bardzo zawstydziło.
-Ma pan coś do zadeklarowania?
-Jestem wierzący! - strzeliłem.
Odpowiedział mi uśmiech politowania, ale nie byłem pewien, z jakiego powodu, bo ów przeszukujący mrugnął właśnie do mnie. Najgorsze było to, że jego uśmiech sprawił, że dostałem wzwodu. Znowu go dostałem.
Korytarz wydawał się nie mieć końca, ale jednak go miał. Drzwi. Znów drzwi. Myślałem, że znów będę przepytywany i będę badany, więc mocno się spociłem na wszelki wypadek. Poddenerwowany mocno już miałem dość.
Lampa w oczy.
-Taaa...
Nic nie powiedziałem. Nikogo i niczego nie widziałem.
-Nazwisko?
-Nie pamiętam!
-Nazwisko!
-Nie pamiętam!
-Data urodzin, adres ostatniego zameldowania?
Starałem się bardzo, ale nie mogłem sobie przypomnieć... Szukałem dowodu, szukałem w każdej kieszeni, ale musiał zostać w innych spodniach, czy gdzieś... Jest! Rzuciłem go na biurko.
-Ach, tak.... No, tak.... - nawet nie otworzył. Rozsiadł się w fotelu. - Tak... - szepnął.
Byłem przerażony, oni wiedzieli wszystko. Wszystko! Ten facet wie wszystko!
-No i teraz pan tu tak do nas, co?
-No, nie, dlaczego? Ja..? Ja tylko tak...
-Pan tylko tak, co?
Uśmiechał się ironicznie. Miałem ochotę go zatłuc krzesłem, a on siedział i siedział, i uśmiechał się do tego. Za mną tych dwóch oprychów stało, bałem się, że mi wklepią...
-Chrzest był?
-Był! Na pewno był, ale nie mam pamiątki...
-Z pamiątką czy bez, tutaj to raczej panu nie pomoże... Był...
-No był, musowo był!
-Musowo... Był... Był, był... - cholerna lampa świeciła mi w oczy. Nie byłem pewien co on tam robi, ale chyba czytał coś, jakieś akta czy coś...
-Obawiam się, że to jakaś pomyłka... Widzi pan, ja chciałem tylko...
-Tak, wiemy, wiemy, kurwów się panu zachciało.
-Ależ skąd! Ja z ciekawości tylko wpadłem!
-Oj tak, wpadł pan... Pamięta pan jak pan wpadł?
Zastanowiłem się. A im dłużej się zastanawiałem tym bardziej byłem pewny, że nie pamiętam jak trafiłem do tej piwnicy... Zastanawiałem się i zastanawiałem...
-Po secie z kolegami...
-Słucham?
-Po pracy. Piątek. Mecz. Seta.
Faktycznie.., po wypłacie było, a właśnie mecz był, żona kolegi nocowała u teściowej, bo się poprztykali ze starym... Faktycznie! Pamiętam! Umówiliśmy się na mecz, każdy musowo z flaszką...
-Ba! - dorzucił typek zza lampki. - Co to za flaszka była!
Skąd on wiedział? Gliniarz, na pewno gliniarz, albo ksiądz jednak... Ale ksiądz w piwnicy, w nocy? O co tu chodzi?
-Lewy był.
-Kto? Kto był lewy?
-Spirytus był lewy...
Ach! Cwaniaki! Jednak gliniarz! Śledzili mnie od bazaru... Że też się nie domyśliłem, musieli iść za mną...
-Metylowy...
-Metylowy! Jaki metylowy?! Znam człowieka..! - ugryzłem się w język. Cholera! Wkopię kobietę...
-A gdzieżby tam! Ona śpi sobie spokojnie. Wy wyszliście gorzej.
Zamyśliłem się. Najwyraźniej się zorientował, bo ciągnął dalej:
-Wacek leży pod aparaturą.., Heniu kompletnie ślepy.., a pan.., a pan wyszedłeś na tym najlepiej.
A ja?! Ja za to wszystko beknę, bo kupiłem metylowy od ruskich!
-Było oszczędzać?
-Panie dzielnicowy... - zastanowiłem się, a po chwili dodałem – Panie kapitanie...
-Czy pan na pewno wie, gdzie pan się obecnie znajduje, zasadniczo?
-Tak, wiem. Znajduję się na „dołku”!
-Gdzie?
-W areszcie dzielnicowym!
-A niby inteligent taki...
-Izba Wytrzeźwień?
-Gorzej... Pamięta pan co się stało w połowie meczu?
W połowie meczu.., w połowie meczu... Hmmm...
-Owszem! Nie pamiętam...
Cholera wie, co było potem! O co mu chodzi?
-Panowie postanowili sprowadzić dziewczynki!
No tak! Doniosła! - pomyślałem.
-Nikt nie donosił! Dureń pan jesteś! Co było potem?
-Poszedłem po dziewczynki?
-Zszedłeś pan!
-Zszedłem po dziewczynki? Ale po co?
-Co po co?
-Po co ja tu zszedłem?
-Nie tu, idioto! Przekręciłeś się na schodach! Kojfnąłeś! Kopnąłeś w kalendarz! Wywinąłeś kitę!
-Ja?
-Dobra, idź pan.
-Umarłem??
-Jak najbardziej.
-Jestem w Piekle! Jestem w Piekle, prawda?! - oświeciło mnie nagle.
-Nie, jesteś pan idiotą.
-To nie jest Piekło?
-Nie.
-Czyściec?
-Co?
-Czyściec? Takie miejsce, gdzie są dzieci i się czeka na zbawienie i takie tam...
-Oł, nie, nie, na pewno nie jest to Czyściec.
-Niebo???
-Miałeś pan chrzest?
-Miałem, miałem!
-Jesteś pan gojem?

-Jestem hetero, hetero jestem!
-Pytam, czy nie jest pan Żydem?
-Ja? Żydem? Na rany Chrystusa! Jakże bym mógł!?
-No, to spierdalaj pan! - i zapanowała ciemność. Pustka. Nicość. Brak wi-fi zupełny.

-Że też ta hołota tak się tu pcha... Nie dość, że własną wiarę porzucili, nie dość, że goje, nie dość, że antysemici, że wiarę nam ukradli, że przodków naszych mordowali, to jeszcze przechrzty i ignoranci, a do naszego raju im spieszno!
-Własnej wiary nie mają, to do cudzego raju się pchają. - odparł Jozue. 

poniedziałek, 7 grudnia 2015

Mocny Wieczór


Mocny Wieczór

      Wieczór był. Chyba był wieczór, bo ciemno było. Może to noc była? Nie pamiętam. Stałem sobie pod daszkiem. Pod daszkiem stałem, bo padało. A może nie padało, a stałem pod daszkiem, bo tak jakoś mi się stanęło. Tego też nie pamiętam. Głupio tak jakoś stałem, ramiona wzdłuż ciała. Głupio tak jakoś. Gdybym palił, to bym palił, wyglądałoby lepiej. Wsadziłem rękę do kieszeni. Guma! Chyba, guma. Wyciągam – rzeczywiście! Czy ja żuję różowe gumy? Ta jest różowa... Moja kieszeń, moja marynarka, guma też musi być moja. Zażułem ja jej. Nie powaliła mnie na kolana aromatem ani smakiem, ważne, że coś robiłem. Wyglądałem mniej głupio pod tym daszkiem. Po co ja tam stałem? Nie pamiętam, nie wiem czy w ogóle wiedziałem po co tam stałem. Wszyscy stali to i ja stałem.
      -Pan tu długo tak?
      -Ja?
      -No, ma się rozumieć, że Pan... - inteligentnie zauważył nieznajomy. Niski taki, niepozorny, dziwnie papierosa w ustach trzymał. Pomyślałem, że i ja wrażenie zrobić muszę przecież.
      -Ja stoję tu długo, oj długo. Stoję, bo wiem co robię. Ja mam nosa, rozumiesz Pan?
      -Pan wie... - rozejrzał się nieznajomy – jakby co, to ja za Panem stoję. Stałem za Panem i stoję... Rozumie Pan?
      -Ma się rozumieć... - szepnąłem, rozglądając się podejrzliwie dokoła, jako i on to uczynił.
      -Oni tu stoją głupio...
      -Nie wiedzą co robią...
      -Ważne, że Pan wie, że ja wiem, że my wiemy.
      -Tak, ludzie to jednak głupie są.
      -Wczoraj też tu jeden taki stał, nawet podobny do Pana...
      -Tak?
      -Tak, tak. Stał osobie tutaj, jak Pan teraz, stał i nic. Coś wiedział. Tak myślałem, że wiedział, więc też stanąłem.
      -I co? - zapytałem.
      -I nic. Stoję ja i dzisiaj, a jego nie ma.
      -Może nie mógł stać dłużej?
      -Może...
      Zrobiło się jakoś tłoczno. Zaczęły się rozmowy... Słyszało się śmiechy...
      -A Pan nie pod daszkiem?
      -Miejsca brakuje...
      Słyszało się dokoła sympatyczne zwroty:
      -Ależ proszę Pana! Na pewno zrobi się i dla Pana miejsce!
      Albo:
      - Proszę Państwa, proszę...
      Albo:
      -Pani tu dawno stoi?
      -Nie znam Pana!
      Albo:
      -Proszę, ja Pani swojego miejsca odstąpię, a stoję tu, tuż przy ławeczce!
      -Ależ dziękuję, jakiż Pan miły! Jakże teraz trudno o grzecznych ludzi!
      Albo i tak:
      -Co się Pan tak pchasz?
      -Ja się pcham? Pan się pchasz jak cham!
      -Cham!? Sam jesteś Pan cham!
      I tak dalej.
      Zrobiło się cokolwiek niezwykle, więc postanowiłem opuścić miejsce pod daszkiem.
      -A Pan dokąd się wybierasz? - zapytał ten sam nieznajomy.
      -Widzi Pan, chyba już odechciało mi się tu stać...
      -Jak to „odechciało”? - wytrzeszczył oczy.
      -Mam inne plany. - rzuciłem i poszedłem sobie. Nieznajomy szedł za mną. Wiedziałem, czułem, słyszałem jego kroki. Ilekroć się odwracałem, on wpadał w jakąś bramę, albo chował się za jakimś słupem. Bardzo nieudacznie się chował za słupami. Nawet mnie to bawiło, bawiło, gdy mnie nie przerażało. Przypomniałem sobie, że w kieszeni mam pióro. Głupia rzecz – pióro, ale pomyślałem sobie, że może zrobię z niego użytek. Zaczaiłem się za rogiem i czekam. Długo nic, wreszcie kroki, ktoś wypada nagle. Podbiegam! Pióro pod gardło i krzyczę:
      -No, czego chcesz, łobuzie jeden, co!?
      To nie był „On”.
      -Ja? Ja przepraszam najmocniej, ja... - mężczyzna niemal zdjął koloratkę nerwowym ruchem – Ja tak tylko, wie Pan, troszkę to, Pan nic nikomu nie mówi!
„Sex Shop” migał radośnie, na czerwono, nikogo dokoła, przerażony klecha. „Aaa” - pomyślałem sobie i odpuściłem pastuszkowi, niech sobie idzie z Bogiem, ale co z moim „przyjacielem”? Rozglądałem się nerwowo, ale nie było nikogo widać, nic nie było widać.
      -Zdrowaś Mario, łaskiś pełna...
      -Co Pan robi, do cholery?
      -Jak to co? Modlę się!
      -Po co?
      -Nie „po co”, ale „o co”!
      -O co Pan się modlisz, co?
      -Ja pierwszy raz, rozumiesz Pan, pierwszy raz w przybytku takim...
      -”Przybytku”?
      -No, wie Pan, w „sekszopie”...
      Sam nie wiem dlaczego tak powiedziałem, ale tak powiedziałem:
      -Ale coś Pan tam kupił ciekawego?
      -A, dajże Pan spokój, taki „dżinks”. - i wyjął z torby jakieś strasznie różowo opakowane coś.
      -Schowaj Pan to! Jeszcze kto zobaczy?
      -Ale pytałeś Pan!
      -Pytałem – nie pytałem, ale zainteresowany nie jestem....
      -Promocja była...
      -Tak, duża?
      -Do tego tu, dodawali takie coś i kasetę jeszcze...
      Spojrzałem. Wstyd mi było księdzu odmówić, więc patrzę. Zaskoczony byłem, kaseta jakaś taka normalna, różowa, jakieś króliki i inne zwierzątka. Palnąłem:
      -Jeszcze mają?
      -Idź Pan, zobacz sam! Warto! - i tyle go widziałem. Ulicznego mojego gościa też nie było widać, więc uznałem, że schować się to będzie dobry pomysł, wszedłem za czerwone kurtyny... Nie uwierzycie! Nie wiem ile czasu stałem w drzwiach, ale musiałem bardzo długo stać i jeszcze dziwniej wyglądać, bo ekspedientka, w stroju króliczka (jak sądziłem po uszkach), zapytała:
      -Potrzebuje Pan czegoś?
      Zamrugałem głupio.
      -Coś z filmów? A może gadżetów?
      -Eeee, wie Pani.., ja tylko tak...
      -Ja wiem, „WY WSZYSCY ZAWSZE TYLKO TAK” - tak powiedziała. Zapamiętałem. Tak było. Chwilę później już miałem wychodzić, mocno obciążony zakupami (nie wiem co tam było, aż wstyd mi było zajrzeć), gdy nagle zobaczyłem znajomą twarz...
      -A jednak!
      -Słucham?
      -A jednak świnia!
      -Kto?

      -A ja za Panem! - nagle mrugnął okiem do mnie. Mrugnął do mnie! Byłem oburzony! Wyszedłem trzaskając drzwiami.
      -No jak tam, Pani Zosiu, idzie jakoś?
      -Idzie, Panie Waldku, idzie...

piątek, 4 grudnia 2015

Ostatnia flaszka


Ostatnia flaszka
Dramat w Trzech Aktach

*

Akt I
Stalowe nerwy Henia Mieszczucha

      Wszedł. Wszedł jak wchodzi prawdziwy chłop. Wszedł głośno i z przytupem.
      -Flaszkję, Pani Ładna!
      -Flaszki wyszli, a w ogóle to renament jezd! Poszed! - sklepowa była piękna, no, dość piękna, ale bardzo stanowcza, znała miejsce swoje i miejsce klienta, czego nie można było powiedzieć o Heniu.
      -Łżesz, ruda małpo! Dawaj flaszkję, bo nie wylizę z tego przybytku!
      -O! Patrzajcie go jaki kozak! Włazi to to jak do siebie i mordę drze! Panie Waldku! Panie Waldku! Klyent cham się natrafia!
      Z zaplecza wyszedł chłop na schwał, Janosik niemal, tyle, że bardziej pyskaty taki i mniej ogolony:
      -Targamy się po szczękach, klyjent czy eleganco zawijasz kitem pod siebie? - Heniu nie takie rzeczy słyszał, więc rąbnął w pulpit pięścią, aż makrela podskoczyła, co ona na wadze była i wrzasnął:
      -Ty mnie tu bysiorami pędzlowanymi takimi straszysz, ruda cholero? A pod sklepem to z kim piłaś, jak nie ze mnom!? - tu sklepowa lekko spąsowiała (chociaż i tak nie było tego widać na jej mocno wytapetowanym obliczu) i odrzekła:
      -Walduś, daj spokój. Przynieś klyentowi te flaszkje, co w pierwszej pomocy stoi i niech idzie z Bogiem! - Walduś zdziwił się mocno, minę złą zrobił, zagroził pięścią, ale wyszedł. Kryzys został zażegnany.
      -Następnym razem to ja tego Waldusia, o, o tak! - i Heniu skrzyżował ramiona, całując przy tym własną pięść.
      -Ożeż, Ty, karakanie w mandoline czesany! - z gracją i lekko Walduś przeskoczył ladę, niestety, potrącił przy tym oną flaszkę, ta potoczyła się i gruchnęła na ziemię.
      -Ożeż, k... mać! - rzucił przerażony Walduś, po czym zapanowała grobowa cisza. W oczach Hienia zabłysły łzy. Sklepową sparaliżował strach...
      -To się... to się posprząta... - palnęła z głupia frant.
      Wtedy to właśnie do sklepu wszedł dzielnicowy Majtasek:
      -A co tu się wyrabia, obywatele, co??


Koniec Aktu Pierwszego


*

Akt II
Przygodna dzielnicowego Majtaska

      Moglibyśmy przypuszczać my, że tu właśnie zaczyna się cały dramat, ale gdzie tam! Oczy Dzielnicowego natychmiast spoczęły na rozbitym szkle i mimochodem wymsknęło się spod sumiastych wąsów tylko tyle:
      -O Jezusie Słodki! - po czym dodał – Przyszedłem po moje. - I mrugnął okiem do sklepowej.
      -Panie Dzielnicowy Najsłodszy.., to właśnie było dla Pana, ale Henio Mieszczuch...
      -O, przepraszam! Tragedię rozpętał niejaki Walduś! - co mówiąc niemal zabił tamtego wzrokiem.      Walduś zmalał jakoś strasznie, po czym nienaturalnie pisnął – To Henio wszczynał! - po czym spuścił szybko oczy.
      -Wszczynaliście?!
      -Ja wszczynałem!? To Mariolka na mnie nasłała tego bałwanka, a on wszczynając stłukł!
      -Wszczynaliście, Waldek!?
      -Gdzieżbym tam śmiał, Panie Władzo! Jak Bozi... Jak rany, to Mieszczuch wszczynał i Mariolka prosiła mnie o pomoc, a flaszka sama jakoś tak!
      -Sama, powiadacie!? A gdzie moja obiecana.. khem... jałowcowa?
      -Un, to un wziunł i stuk! - zakrzyknęła sklepowa z całą mocą, pewny jestem, że zatrzęsłyby się szyby, gdyby nie nalepione na nich gazety z napisem „Remament. Zamkniente”. Ledwo Pani Mariolka skończyła swoje oskarżenie, a okazało się, że, ani po Waldusiu, ani po Heniu nie zostało nawet śladu. No, może poza szkłem i mokrą plamą na podłodze.
      -No, bardzo, (…), ładnie! - rzekł Pan Władza, w miejscu kropek były słowa niecenzuralne, których to słów nie wypada wkładać w usta osoby publicznej i ogólnie szanowanej – Zostało się cóś?
      -Jagodzianka na Kościach i Brzozowa...
      -A Pani da! Skoro jużem przyszłem...
      -A cóś podto?
      -Kurniszuny...
      -Oj, dopsz...
      Co wydarzyło się potem nie uchodzi opisywać, więc nie opiszę, ważne dla naszego dramatu, było to, że poszły 4 brzozowe i cały denaturat „dla koloru” - jak mawiał dzielnicowy. Sodomia i Gomoria, tyle, że z przewagą tej drugiej. Majtasek przespał noc całą za ladą, gdzieś między żarówkami, a octem. Sklepowa zastanawiała się z kolei co powiedzieć staremu, ale doszła do wniosku, że powie mu to co zawsze; „remament był i sie przeciungł”. Jednego, niestety, nie przewidziała. W oparach brzozowej zapomniała zamknąć na noc drzwi, a rano... No, właśnie, a rano zaczął się nasz dramat...


Koniec Aktu Drugiego


*

Akt III
Dramat od początku do końca

      Wszedł. Nie, nie wszedł jak wchodzi prawdziwy chłop. Wszedł cicho i żałośnie.
      -O, bosz! Proboszcz!
      -Nie wzywaj kobieto nadaremno, bo jeszcze przylezie... - zabrzmiało to jakoś bezbożnie w ustach proboszcza, ale sklepowa tak była zdenerwowana, że nie tylko niczego nie usłyszała, ale i poprawiając włosy postawiła na stole butelkę denaturatu w trzy musztardówki.
      -To nic już Bogu milszego dla mnie nie masz, niewiasto?
      -Eh! - uśmiechnęła się głupio jakoś.
      -Może być! Jak mawiał Święty Bożydar – pijesz to co Bóg Diabłowi wydarł! - Prawie już się Mariola uśmiała, gdy spod lady głowa dzielnicowego wyjrzała.
      -Aaaa... Ładne ptaszki! - ćwierknął ksiądz.
      -Bóg nic nie widział, to... na remont dachu... – garść banknotów nie leżała długo na blacie. proboszcz schował do kieszeni także jagodziankę i rzekł:
      -Nie wiem jak Bóg, ale ja niczego nie widziałem! Za to w niedzielę musowo widzieć muszę, bo...
      -Och, tak, tak, Księże Dobrodzieju! - jakoś tak unisono się zaśpiewało sklepowej i dzielnicowemu. I kolejny banknot mignął przez ladę. Wyszedł. Proboszcz, rzecz jasna.
Dzielnicowy podrapał się w głowę... - co ja starej powiem?
      -Co zwykle!
      -A co ty staremu powiesz?
      Już miała Mariolka odpowiedzieć, gdy głośny łomot wybił wszystkich z myśli... - Ki wał?!
Za drzwiami stał Heniu Mieszczuch, stała pani Majtaskowa i oczywiście, choć nierówno dość, stał nawalony Walduś. Heniu walił w drzwi ile mógł (na szczęście sklepowa za proboszczem drzwi dobrze tym razem zamknęła), Walduś darł się, że już po 11-tej, a pani w futrze krzyczała coś o kurwach, ale trudno powiedzieć co.
      -Rany boskie! Jęknął dzielnicowy w samych szelkach jeszcze będąc - Rany boskie! – powtórzył.
      -Eeeee tam! - naciągnęła spokojnie fartuszek Mariolka – Ksiądz proboszcz był?
      -No, był...
      -Dostał?
      -No, dostał...
      -No to czego mordę drzesz miast szorować bez kibel?!
      Tak jest, Drodzy Państwo, czasem słowa czynią cuda! Po dzielnicowym Majtasku nawet śladu nie było, gdy sklepowa otwierała sklep. Walduś prysnął na zaplecze i tyle go widziano. Heniu obejrzał dokładnie każdy kąt, po czym gwiżdżąc spokojnie się oddalił w nieznanym kierunku, a Majtaskowa poprawiając futro napomknęła coś o dziwkach.
      -Ooooo! Gdyby nie Pani Dzielnicowa to ja bym jej pokazała! - krzyknęła to gdzieś tam, bo nikogo poza nią i Majtaskową już tu nie było.
Wojna spojrzeń trwała dość długo, konkretnie to do zażądania książki skarg i zażaleń przez Majtaskową. Ta oblizywała długo ołówek, pisała, ścierała, znów pisała i znów pisała...
      -Tu sklep jest! Sprzedaje się! - co prawda nikogo dokoła nie było, ale był to jednak dla Majtaskowej znak, by podjąć czynności:
      -Już ja wiem co się tu wyrabia, już ja wiem co tu napisać!
      I wtedy wszedł dzielnicowy Majtasek z Heniem Mieszczuchem.
      -Kochanie, Ty tutaj?! A ja właśnie po drodze do domu postanowiłem kotleciki...
      -Tak, tak! - dorzucił Heniu – całą drogę mnie wypytywał co lepsze; wołowinka czy wieprzowinka!
      Sklepowa zdurniała, Walduś schował się głębiej, a Heniu bez pardonu robił swoje:
      -Kilogram schabiku dla Pana Dzielnicowego, pół literka dla nas obu i dla mnie śledzik w cebulce! - dzielnicowy zagryzł wargi, ale kiwnął pojednawczo głową. Walduś grzecznie podał co się należy, znalazło się, jednak pod ladą było. Oczywiście nie obyło się bez spojrzeń pełnych wyrzutów, na co Mariolka nie zwracała najmniejszej uwagi.
      -Śledzik marny, podaj no, Kochaniutki, tę drugą flaszkę! - zwrócił się głośno Heniu do Waldusia, nie opiszę miny tego drugiego, bo i po co?
      I wtedy stał się kolejny dramat... Walduś pośliznął się był na wczorajszym szkle, rąbnął jak długi i stłukł boleśnie obie butelki...
      -Hi, hi, hi... - zabrzmiał głos proboszcza zza drzwi...



Koniec Aktu Trzeciego

czwartek, 3 grudnia 2015

Tron bez krwi


      Pogoda była piękna, malownicza, choć niezwykle mroźna. Słońce wyglądało zza chmur, a śnieg prószył delikatnie. Było bajkowo, a zarazem niepokojąco baśniowo. Krew na śniegu robi wrażenie.... Zakrwawiony, zlany potem posłaniec padł na kolana przed Niedziwarą Bylejakim.
      -Panie! Oddział Wody został pokonany! Nikt nie przeżył! To była jatka!
      -Otomi!
      -Tak, Panie? - Otomi Hodżi był postawnym mężczyzną w średnim wieku, w nienagannie wypolerowanej, pięknej, bogato zdobionej zbroi. Uwielbiał się popisywać, był jak dziecko.
      -Co mam uczynić?
      -Poślijmy tym sukinsynom wiatr!
      -Tak, Panie!
      Chwilę później całe pole Sukatocawy zatrzęsło się od końskich kopyt. Czerwone sashimona przesłoniły horyzont. Były ich tysiące.
      -To lubię! To lubię, Otomi!
      Otomi ukłonił się bez słowa i dosiadł wierzchowca.
      -Przynieś mi głowę Sejarajakiego!
      -Tak, Panie!
      Pogalopował przed siebie, a wraz z nim cały jego kolorowy orszak.

       Sejarajaki Mocnotaki nie miał dobrego dnia. Rano dostał wiadomość, że Niedziwara Nibyjaki przekroczył granice, a wieczorem doszły wieści, że Pierwszy Zamek został zdobyty i doszczętnie spalony. Całą nadzieję Sejarajaki pokładał w swym synu, ale o Teżsejarze nie było wieści. Było źle. Nikt niczego nie wiedział, a czas płynął.
      -Goniec! Goniec!
      -Goniec?
      -Tak, Panie! Goniec panicza Teżsejary!
       -Nareszcie!
      -Wiadomość, Panie! - goniec podał wiadomość patrząc w podłogę. Sejarajaki w skupieniu czytał wiadomość. Jego twarz spowił smutek.
      -Czy ja już na nikim nie mogę polegać?
      -Panie...
      -Stul pysk! Mój syn opuścił Pierwszy Zamek! Opuścił go bez walki! Nie mam już syna!
      -Ależ Panie...
      -Milcz!
      -Czyż Ahuja Nagadawa nie opuścił zamku, gdy...
      -A chuj z Ahują! Mój syn! Mój rodzony syn! Zdradził mnie, zostawił mnie!
      -Panie, Nibyjaki miał ogromną przewagę... Nie można było inaczej...
      -Milcz! Mój syn nie może.. nie ma prawa.. mój syn! Mój syn!
      -Miał zginąć, Panie?
      Sejarajaki nie odpowiedział. Podszedł do okna. Za oknem padał śnieg. Tak samo biały, piękny i spokojny jak każdego dnia. Dzień jak każdy inny...

      Następnego dnia Mocnotaki stał w śniegu po kolana na zboczu Sukatocawy.
     -Nie lubię śniegu!
     -Tak, Panie! - odpowiedział Nijaki Otaki.
     -Czy są wieści od Teżsejary?
     -Nie, Panie!
     -Nie ma złych czy nie ma dobrych?
     -Żadnych, Panie!
      Pole zalała kawaleria Nibyjakiego. Pachniało krwią i końskim potem. Jeźdźcy, jak morze, fala za falą rozbijali się o szeregi arkebuzerów. Huk wystrzałów i krzyki umierających mieszały się ze sobą.
      -Wygrywamy, Otaki?
      -Tak... Panie...
      -Kłamiesz!
      -Mają przewagę, Panie! Jest ich po dziesięćkroć więcej niż nas!
      -To tchórze! My się nie poddajemy!
      -Nie poddamy się, Panie!
      Nagle szeregi karnego wojska zmieniły się w tłum przerażonych ludzi. Setki, tysiące ludzi zaczęły pierzchać, uciekać na wszystkie strony.
      -Co to jest? Co się dzieje?
      -Nasi ludzie uciekają, Panie..
      -Co?
      -Nasi ludzie uciekają, Panie. Czas pomyśleć o...
      -Mam uciekać?! Ja?!
      -Panie, już po wszystkim... Za chwilę tu będą...
      -Tchórzu!
      -Panie, proszę... Umrę za Pana, powstrzymamy Nibyjakiego, ale proszę, wycofaj się do Trzeciego Zamku!
      -O czym Ty mówisz?
      -Straż! Wyprowadźcie Pana!
      -Ja sobie wypraszam! Co Ty sobie myślisz, Otaki?!
      -To moi ludzie, Panie, zrobią co ja zechcę! - po czym zwrócił się do swych samurajów – Zabierzcie go stąd! Jeśli zawiedziecie...
      -Nie zawiedziemy!

      Tego dnia nie padał śnieg. Teżsejara Mocnotaki lubił śnieg, ale tego dnia myślał tylko o Noriko. Nieważne, że zamek spłonął, nieważne, że było źle, bardzo źle, ważne, że ona gdzieś tam była. Nieważne, że była córką Nibyjakiego. Cóż, młodość.
      -Panie?
      -Tak?
      -Dokąd teraz?
      -Co?
      -Drugi Zamek upadł wczoraj, Mój Panie...
      -No i?
      -Dokąd mamy iść?
      -Aaa... No tak... Wojna, tak? No to tak.., a dokąd ty byś poszedł, Fujara?
      -Ja już nie mam dokąd iść, Panie. Pójdę dokąd muszę, oni także.
      Dopiero teraz Teżsejara zauważył setki oczu wpatrzonych w niego. Niektórzy byli ubrani w drogie zbroje, niektórzy nie mieli na sobie niczego poza podartymi szmatami, ale wszyscy patrzyli na niego. Wszyscy mu ufali. Wszyscy w niego wierzyli.
      -Tak, Panie?
      -Daleko do Trzeciego Zamku?

      Niedziwara wstał pokrzepiony. Zdobył Pierwszy Zamek, pokonał armię Sejarajakiego, a przecież to dopiero kilka dni całej kampanii. Wszystko było jeszcze przed nim. To był piękny dzień.
     -Tak, Panie?
     -Gdzie jest Mocnojaki?
     -Jeszcze go nie znaleźliśmy...
      -Kim oni są? - zapytał Niedziwara widząc dziesiątki głów z szacunkiem rozłożonych na polu przed obozem.
      -Zatem to są...
      -Nieważne zresztą, boli mnie głowa.
      -Panie, do Drugiego Zamku jeszcze całe dwa dni drogi.
      -Teżsejara odpisał?
      -Nie, Panie, ale...
      -Ale?
      -Noriko zniknęła, zniknęła wraz z całym swoim orszakiem...
      -Co?!
      -Zniknęła z pałacu, Panie, wczoraj zniknęła!
      -Miałeś jej pilnować, durniu!

      Padał śnieg. Nie było widać księżyca. Było zupełnie ciemno. Okolicę rozświetlały tylko pochodnie i liczne lampiony.
      -Panie! Teżsejara! Teżsejara przybywa! - Mocnotaki nagle ożył.
      -Wprowadzić, wprowadzić!
      Do sali wszedł młody mężczyzna w wyjątkowo pięknej zbroi. Padł na kolana.
      -Ojcze!
      -Wstań! Przynosisz hańbę Mocnotakim! Pozwoliłeś, by Nibyjaki zdobył Pierwszy Zamek!
      -Niedziwara jest w naszych rękach, ojcze...
      -Co Ty pleciesz?! Zniszczyłeś rodzinę, zniszczyłeś klan, splamiłeś honor naszego klanu!
      -Nie, ojcze! Pokonałem naszych wrogów! - co mówiąc rzucił do stóp Sejarajakiego ciężki tobołek.
      -Co to jest?
      -Nie co, ale kto, ojcze!
      -Co to ma znaczyć? Czyja to głowa?
      -To Noriko. Niedziwara zrobi wszystko by odzyskać córkę!
      -Co?!
      -Spójrz!
      -Zabiłeś Noriko?!
      -Nigdy mnie nie ceniłeś, ojcze! Czas, bym zajął się rodziną!
      -Co ty zrobiłeś!?
      -Zrobiłem porządek! Jutro armia Nibyjakiego podejdzie pod Drugi Zamek, ale tam już będzie czekał Hodżi.
      -Postradałeś zmysły, Otomi Hodżi?
      -Ten sam, ale teraz będzie po naszej stronie...
      -Bredzisz!
      -Jutro Hodżi będzie moim teściem!
      -Co takiego!? Teżsejara! Straciłeś zmysły!
      -Ty masz swoje, zawiłe, tradycyjne plany, a ja mam swoje. Zrzeknij się prowincji, a ja, jako nowy daimio, uczynię nasz klan wielkim!
      -Przez zabójstwo Noriko? Kogo chcesz jeszcze zamordować?
      -Heh, ojcze, co ja bym zrobił bez twego wychowania? Udushi!
      Niezwykle wysoki samuraj zbliżył się do Sejarajakiego.
      -Teżsejara?
      -Władza albo głowa, ojcze!
      -Nigdy! Onsejara! Onsejara mnie nigdy nie zawiódł!
      Szczęk stali, głowa potoczyła się po macie.
      -Czy ktoś jeszcze nie zgadza się z moim planem?
      Odpowiedziała mu cisza.
      -Bawmy się! Gdzie jest sake?!

      Niedziwara był pełen niepokoju. Nie było wieści, ani od Teżsejary, ani od Noriko, ani od Hodżi, nie było wieści o Onsejarze, nie było wieści nawet o samym Sejarajakim. Nic, ale to nic nie pasowało do układanki. Niedziwara postanowił przyspieszyć marsz. Zbyt wiele rzeczy go niepokoiło, by miał czas na spokojne rozumowanie. Zaledwie kilka godzin później w ręce straży przedniej wpadł jeden z hatamoto Mocnojakiego. Nie, nie walczył. Z bronią dumnie wjechał do obozu.
      -Czego chcesz, Nomushi?
      -Panie, zawsze byliśmy wrogami, ale zawsze walczyliśmy zgodnie z zasadami bushido!
      -Tak, Nomushi, zawsze byłeś mi przyjacielem, nawet, gdy przyszło nam krzyżować miecze.
      -Panie, krwią spływa Shinano, Mocnotaki plami dłonie krwią także swoich ludzi... Nie jestem zdrajcą!
      Zapadło milczenie. Niedziwara był odwiecznym wrogiem Sejarajakiego. Sejarajaki był odwiecznym wrogiem Niedziwary, ale zawsze były zasady, zawsze byli przyjaciółmi. Teraz ich świat się zawalił.
      -Co z Sejarajakim??
      -Nie żyje, Panie...
      -Nie żyje?! Jak to nie żyje?! Kiedy? Co z Teżsejarą?
      -To on zabił Sejarajakiego!
      -Co takiego?!
      -Teżsejara zamordował ojca na oczach całego klanu...
      -Co ty mówisz? Kłamiesz!
      -Znasz mnie, Panie, może jestem zabójcą, ale nie kłamcą!
      -Wiesz coś może o mojej córce, wiesz coś o Noriko?!
      -Nie wiem, Panie...
      -Onsejara?
      -Nie mam pojęcia, Panie...

      Padał śnieg. Całe dnie padał śnieg. Całe dnie marszu i tylko marszu. Nie dochodziło do potyczek, nie dochodziło do walk. Panowała zupełna cisza. Drugi Zamek wyglądał na zupełnie opuszczony.
      -Otomi!
      -Tak, Panie?
      -Czy teraz nie powinieneś atakować?
      -Tak, Panie! Zamek...
      -Nie pytam o zamek, Otomi! Komu ślubowałeś wierność?
      -Ależ Panie, ależ ja...
      -Stań po stronie Mocnojakiego i walcz jak mężczyzna!
      -Ależ Panie!
      -Chcesz zginąć jak zdrajca czy chcesz umrzeć jak mężczyzna, którym zawsze byłeś?
      -Ja nie chcę...
      -Otomi!
      -Tak, Panie, wybacz mi, Panie..
      Czerwone sashimona znów pokryły pole. Tym razem było to pole pod Drugim Zamkiem. Tym razem Hodżi prowadził swych samurajów przeciwko własnemu daimio. Przyjaciele umierali z rąk przyjaciół, umierali, bo czuli, że winni umierać. Nie było wrogów. Nikt nie podał ręki Otomiemu. Jego ludzie znaleźli ukojenie w ramionach śmierci. On sam nie mógł liczyć na przyjaciół, tych już nie miał. Mury Drugiego Zamku pełne były gapiów. Nikt nie wiedział co się dzieje i co robić.

      -Co się dzieje? - zapytał Teżsejara.
      -Nie rozumiem, Panie, ludzie Hodżiego giną z rąk Nibyjakiego... To jakaś rzeź...
      -Pomyliłeś się na pewno! Co tam się dzieje?!
      -Nie wiem, Panie... Rzeź, kawaleria Nibyjakiego już nie istnieje... To rzeź, Panie...
      -Co Ty pleciesz?! To Hodżi? Co to za sztandary? Te białe?
      -Nie wiem, Panie...
      -Jak to nie wiesz? Kto to jest, do licha?
      -Hciawa Amawataka miał podobne sztandary, ale on nigdy...
      -Po której on jest stronie?
      -Jak to po której stronie? Nie po naszej?
      -Nikomu już nie mogę zaufać! Ilu ich jest?
      -Kogo?
      -Ile jest tych białych sztandarów?
      W tym czasie przygalopował goniec od Nibyjakiego. Nic nie powiedział, podał tylko wiadomość Teżsejarze. Ten przeczytał, twarz mu się nagle zmieniła. Nie odpowiedział. Z okolicznych lasów i z samego zamku wypłynęły tysiące wojowników pod błękitnymi sztandarami. Nie byli tak liczni jak armia Nibyjakiego, ale rozwinęli się na pustym polu przed zamkiem.
      -Co oni robią, Panie??
      -Czekają na śmierć, honorową śmierć. - odpowiedział Nibyjaki.
      Przez wiele godzin wiatr trzepotał błękitnymi, czerwonymi i białymi sztandarami. Nic się nie działo. Wreszcie białe sztandary zaszumiały i spłynęły w dół wzniesienia, nie, nie na szeregi Nibyjakiego. Hciawa Amawataka zaatakował Teżsejarę. Na czele armii Amawataki stał Onsejara. Jednak atakujące oddziały zaczęły się załamywać, wahać, wreszcie zapanowała panika, a armia zmieniła się w przerażony tłum uciekinierów.
      -To koniec! To koniec! Zwycięstwo! Pokonałeś, Panie, wszystkich! Teraz Ty jesteś daimio, Panie Teżseraja!
      -Ha! Poślijcie pozdrowienia Niedziwarze!
      Jednak czerwone sashimona i sztandary stały cały dzień niewzruszone. Krwią spływało pole, białe sztandary znikały z pola, ale Niedziwara nie robił niczego.
Następnego dnia znów padał śnieg. Teżsejara był w doskonałym nastroju, mimo że od Nibyjakiego nie było żadnych wieśći.
      -Panie! Wiadomość od Pana Niedziwary! - goniec podał Teżsejarze Mocnotakiemu niewielkie, zdobione pudełeczko.
      -Co to ma znaczyć? - otworzył. Listy. Listy Noriko i listy do Noriko. - Co to ma być?! - gdzieś w oddali zagrały kabura-ya. Zagrały horagai. - Co to wszystko ma znaczyć?
      Nagle ciszę rozdarły bojowe okrzyki tysięcy wojowników. W dolinę wpadły tysiące, dziesiątki tysięcy ludzi Sejarakiego, Onsejary i Niedziwary. Czerwone, błękitne i białe sashimona obok siebie. Ziemia zadrżała od końskich kopyt.
      -Ojcze?! To niemożliwe! Ojcze!

      Rano było po wszystkim. Na spływającym jeszcze krwią polu, Niedziwara Nibyjaki stał w milczeniu obok Onsejary Mocnotakiego.
      -Noriko... Noriko była dla mnie wszystkim. Wszystkim, Niedziwara...
      -Wiem.
      -Mój brat...
      -Teżsejarę traktowałem jak syna. Byłem gotów oddać mu swoją jedyną córkę za żonę, oddać swoje ziemie i uczynić nasze klany rodziną, razem moglibyśmy powstrzymać wszystkich wrogów, razem moglibyśmy podbić choćby i całą Japonię. Nie mam po co żyć, Onsejara...
      -A ja chciałem tylko malować, Niedziwara, ja chciałem tylko malować... - powiedział Onsejara patrząc na milczącą głowę Teżsejary.