Ślub
Był to, o ile się nie mylę, początek zimy. To nie ma najmniejszego znaczenia, zresztą. Było zimno, lecz przyjemnie, czasem posypywał śnieg, czasem szumiały jeszcze gdzieniegdzie spóźnione liście. Przed kościołem nie było wiele osób, właściwie były tam tylko trzy osoby zainteresowane całą mającą się odbyć uroczystością, oczywiście pomijając kościelnego, organistę, sprzątaczki i przebiegające tu i tam babunie w moherowych berecikach z obowiązkową antenką. Był tam więc jego pulchność ksiądz proboszcz Edgar Głuzoń, szanowna mama narzeczonej, przyszła teściowa; Eugenia i wielce szanowny, pochmurny ojciec narzeczonej, przyszły teść; Edward. Sytuacja była mocno napięta i wszyscy troje byli bardzo zdenerwowani. Koperty były już wręczone, terminy ustalone, związki rodzinne zerwane, awantury wszczęte, prezenty ślubne cudem zdobyte, data rozwiązania, mimo usilnych starań szanownej mamusi - powszechnie znana. Brakowało tylko państwa młodych, no i samego ślubu, rzecz jasna.
Im wskazówki
zegarków bardziej się wychylały, tym bardziej nerwowo
kroczył teść przyszły wzdłuż schodów. Im głośniej
kroczył przyszły teść, tym bardziej kurczyła się i podłkiwała
w chusteczkę przyszła teściowa , im bardziej łkała teściowa,
tym mocniej zaciskał proboszcz otrzymaną kopertę, a twarz mu
czerwieniała w oczach. Pierwsza usiłowała rozładować napięcie
szanowana mamusia:
-Edziulku, Skarbie, może
po prostu mieli wypadek? - załkała z nadzieją patrząc to na męża
to na proboszcza.
-Yyy, właśnie, właśnie,
nie traćmy ducha, Panie Edwardzie, nieznane są wyroki boskie... -
po czym zrobił taką minę jak by właśnie dotarło do niego co
powiedział przed chwilą i ugryzł się w pulchne usta.
-Eeh! - zagrzmiał
barytonem emerytowany pułkownik – Niech ja dostanę w swoje ręce
tego smarkacza! Ateiści, masoni, Żydzi, pedały pieprzone! - tu
ugryzł się i on - jednak on w język. Uśmiechnął się głupio i
spojrzał niewinnie na proboszcza – Nerwy, nerwy, księże
proboszczu! - ten tylko dłonie złączył i wzniósł oczy to
nieba.
-Ależ, Edziuku! Nie mów
nawet takich rzeczy! Żeby zaraz ateista albo Żyd?! Na pewno mieli
wypadek! - i załkała znowu, tyle, że tym razem bez przekonania
jakoś.
Z oddali zakasłał
samochód. Wszyscy zamarli w oczekiwaniu. Zatrzymał się pod
brama kościoła. „To oni! To oni!” - powiedzieli wszyscy na
głos. Proboszczowi spadł kamień z serca, nawet zaczął się
uśmiechać, szanowna mamusia załkała znowu, ale tym razem z
radości, tylko tatuś to zakładał ręcę do tyłu to znów
wymownie patrzył w tarczę zegarka. Była to wprawdzie panna młoda,
ale sama. Nie wiem o czym rozmawiała z rodzicami, nie wiem co się
stało. Pamiętam tylko, że machała rekami, deptała kwiaty,
rzucała wiankiem i woalką, po czym wsiadła do tej samej taksówki
i odjechała. Edziulek nie odezwał się ani słowem. Ksiądz gdzieś
zniknął nagle, a Eugenia zanosząc się od płaczu usiadła sama na
schodach świątyni.
I w tym właśnie momencie
nasza historia zatacza swe koło i łamie kości nieszczęsnej
ofierze. Kolejnej zresztą. Jak wspomniałem na samym początku
naszej opowieści, a to właśnie w tym momencie było, Franciszek
Maria Jeziorny wpadł poniewczasie do świątyni, z łoskotem,
wprawiając wszystkich w oburzenie. Szanowny ojciec narzeczonej wciąż
milczał, zaciskał zęby i pięści, szanowna mamusia mdleje,
proboszcz za nic nie chce opuścić konfesjonału, a rzesze parafian
pilnie obserwują rozwój wypadków zza każdej kolumny,
zza każdej ławy i zza czego kto tam mógł. Zziajany,
zdyszany pan młody biega w gorączce to tu, to tam, to wkłada do
butonierki wyrwany staruszce kwiatek, to go znów wyjmuje,
potyka się, jąka, wreszcie staje przed groźnym obliczem
niedoszłego teścia i... dostaje od niego w mordę. Dukając coś
bez sensu pada na wznak, by nigdy się już nie podnieść. Leży
sobie spokojnie – zupełnie martwy.
-Dzięki Bogu! - wyrwało
się szanownemu tatusiowi pod nosem.
Zamknięte Koło
Już od windy słychać
było skrzypiące kółeczka wózka. Trzask drzwi
oznajmił przybycie nowego denata. Wyobraźcie sobie jakież
zdziwienie i przerażenie wywołał na znanym już nam dobrze
patologu kolejny nieboszczyk w tym samym, znanym nam już kraciastym
garniturze. Nie wdając się w szczegóły powiem tylko, że
tym razem zapomniał teczki i ile tchu wybiegł ze szpitala i do tej
pory nie powrócił. Z konieczności zatem ja musiałem zając
się nieboszczykiem. Ów nieszczęśnik miał nieszczęście
zatruć się kadaweryną, inaczej mówiąc - jadem trupim, a
przyczyną całą był tenże garnitur właśnie.
Historia ta mnie
zafascynowała, pytałem gdzie mogłem i kogo mogłem by dowiedzieć
się jak najwięcej. Wreszcie postanowiłem opowiedzieć ją całą
Wam.
Nieco inaczej sprawa się
miała z Edusiem Jaśtarnią. Słyszał oczywiście, że chowa pana
młodego, który złożyć prędzej wolał ducha, niż
małżeńską przysięgę, współczuł, ale garnitur zobaczył
dopiero, gdy znów przybyli studenci po naukowe pomoce. Tej
nocy, gdy otworzył przyprószone ziemią wieko i zajrzał do
środka to on, Eduś, był pierwszym co padł zemdlony na widok
trupa. Studenci długo jeszcze opowiadali ze zgrozą historię o tym,
jak Jaśtarnia, bełkocząc coś o biednym, biednym i okradzionym
Enenie, jął wykopywać jakąś trumnę, wyciągać z niej
bezgłowego, sczerniałego nieboszczyka, rozbierać, przebierać,
przepraszać, pytać o zdrowie, układać, dolewać do piersiówki,
wkładać w kieszeń papierosy... Podobno długo potem szukał
czyjejś głowy, podobno znalazł, podobno odkupił za dwie inne,
cieszył się, że czapka leży jak ulał... Wieść niesie, że pił
z tą czaszką w czapce długo jeszcze, a potem Jaśtarnia zniknął
gdzieś wraz z głową i nikt już niczego nigdy o nim nie słyszał.
Koniec