Optymizm 7.65
Otwieram oczy. Świeci
słońce. Pieprzone słońce. Jestem jednak uśmiechnięty. Sięgam
pod poduszkę - jest! Wstaję. Wyciągam ramiona – to taki mój
sport codzienny, zdecydowanie mi to wystarcza na cały dzień. Nawet
spociłem się trochę. Zmęczony ćwiczeniem zapalam papierosa,
wpatrując się w wypuszczany dym. W stłuczonym lustrze przeglądam
się chwilę. Mam mieszane odczucia, więc już nie patrzę. Znów
sięgam pod poduszkę. Jest! Jednak znów zerkam w lustro. Oczy
wariata, oczy zatopione we wczorajszym wspomnieniu, we wczorajszym
bólu, a może głupocie? Szklanka wódki. Zimna szklanka wody na
twarz. Jakieś spodnie, jakaś koszula, krawat na gumkę, długo
sznuruję buty, do kieszeni chowam granat – tak na wszelki wypadek.
Siedzę na łóżku, patrzę w podłogę. Podnoszę krawat nad głowę,
przechylam głowę i wystawiam język. Zerkam w lustro. Eee, już nie
zerkam. Zabrałem przygotowaną torbę. Znów wspomnienia – gdyby
na nie był taki prosty sposób... Patrzę w sufit, zbieram siły by
otworzyć drzwi i wyjść. Czy czegoś nie zapomniałem? Ależ
zapomniałem! Szybkim krokiem wracam do łóżka, wyciągam spod
poduszki pistolet i chowam do kieszeni. W życiu miałem tylko trzech
prawdziwych przyjaciół; Jim'a Beam'a, Johnny'iego Walker'a i Jack'a
Daniels'a. Ostatnio do naszej paczki dołączył Walther Pepek.
Obiecał nam wszystkim solennie, że rozwiąże wszelkie nasze
problemy i kłopoty. Zdecydowanie jest optymistą. Ja zdecydowanie
nim nie jestem i nigdy nie byłem.
Jestem gotów. Mogę
wyjść.
A tu dzwonek...
Otworzyłem drzwi. Do
mieszkania wpadł śliczny, dobrze zbudowany, z włoskami na
brylantynkę, pachnący burdelem mężczyzna. Popatrzyłem na niego
najwyraźniej jakoś dziwnie, bo nagle spotulniał, zrobił się
mniej pewny siebie, przycichł i podszedł do mnie patrząc na mnie z
ukosa. Odsunąłem się odruchowo, on nie podchodził, ale szepnął
tak głośno jak można szepnąć z daleka:
-To ja...
-Jaki ja?
-Mały Inżynier...
-Kto?
-No wie pan, Mały
Inżynier, zamawiał pan... - faktycznie, przypomniałem coś sobie.
-A tak, przepraszam, w
kuchni jest kontakt, który... - a on nic, patrzy na mnie z
uśmiechem.
-Czy ja wyglądam na
elektryka?
-Przecież powiedział
pan, że mały elektryk.
-Mały Inżynier.
-Co za różnica?
-To pseudonim... Jestem
artystą, nie jakimś tam elektrykiem! - obrócił się z wdziękiem
i znów się uśmiechnąć.
-To nie mógł pan nazwać
się... Nie wiem, choćby Małym Misiuniem, czy jakoś tak?
-To takie niskie!
-Trudno, pomyłka.
-Jaka pomyłka? Ja tu
kawał drogi jechałem!
-Pan jechał kawał
drogi, a ja mam wciąż popsuty kontakt, Mały Inżynierze.
-Należy mi się za
przejazd!
Należy ci się, oj
należy – pomyślałem, ale byłem w dość dobrym humorze, więc
postanowiłem coś innego.
-Pójdźmy na kompromis,
Mały Elektryku...
-Mały Inżynierze!
-Mały Inżynierze. Ja ci
nie zapłacę, a ty mi nie naprawisz kontaktu. W ramach napiwku nie
zrzucę cię ze schodów. Zgoda?
-Dlaczego tak brutalnie
zaraz?
-Brutalnie? - wściekły
zacisnąłem pięści. Nawet nie zauważyłem, kiedy zniknął. Nigdy
nikogo nie uderzyłem, ale gdy mnie szlag trafia odruchowo zaciskam
pięści. No cóż, głupia sprawa.
Znów musiałem swoje
przemyśleć nim postanowiłem wyjść z domu. Wychodzę. Mały
Inżynier stoi pod oknem i rozmawia przez telefon. Śmieje się i
gada. Gada i się śmieje. Ja idę, a on się śmieje. Znów trafił
mnie szlag.
-Ja ci dam inżyniera,
mikrusie zafajdany! - wyjąłem pistolet. „Dwa razy w pierś, raz w
głowę”. Trzask! Trzask! Ledwo wrzasnął. Trzask! I wypchnąłem
pięknisia przez okno. Nie wiem jak długo leciał. Nawet nie
spojrzałem dokąd poleciał. Spokojnie poprawiłem krawat, zszedłem
po schodach i wyszedłem na ulicę. Znów to cholerne słońce!
Zasłaniam oczy i idę dalej.
-Dokąd? Do wydawcy? -
zapytał taksówkarz.
Uśmiechnąłem się:
-Nie. Po kwiaty!
-Żona pana zabije! -
zaśmiał się kierowca. Nie odpowiedziałem. Stukałem palcami w
szybę całą drogę.
-Ma pan żonę, prawda?
-Mam żonę. - po chwili
dodałem - Nie moją wprawdzie, ale żona jest żona, prawda? -
Kierowca się zaśmiał i zaczął coś opowiadać. Nie mam pojęcia
co i po co, miałem to gdzieś.
-Co kupić panu
prezesowi? - zauważyłem, że im częściej noszę krawat, tym
poważniejsze otrzymuję stanowiska.
-Nic, sam kupię. -
wyszedłem z samochodu. Jednak przypomniałem sobie o czymś:
-Jakie kwiaty kupiłby
pan kobiecie, którą bardzo pan kocha?
-Nie wiem... róże?
-Taaa...
-Bardzo czerwone,
wielkie, kosz cały... Wie pan, one to lubią, zieleninę taką...
Cholera je wie, zresztą.
-I tyle?
-Pffff... I wstążkę?
No to poszedłem do
kwiaciarni, po ten kosz cały...
-Ile róż winienem
kupić, by był to cały kosz?
-Och, to ze trzy tuziny!
-Trzy? To poproszę sześć
tuzinów róż.
-Których?
-Najdroższych.
-Mogą być te?
-Mogą być te. Mam to...
Obojętne. - Nawet nie spojrzałem.
-Będzie zachwycona! -
rzuciła kwiaciarka z uśmiechem.
-Słucham?
-Będzie zachwycona takim
bukietem!
-Też tak sądzę,
chociaż to na pogrzeb raczej.
-Ojej! Jak mi przykro!
Nie wiedziałam! Tak mi strasznie przykro... - w milczeniu układała
te kwiaty, wreszcie znów pyta:
-Jakiś napis na szarfie?
-O, tak! "Jak się
bawić, to się bawić!".
-Obawiam się, że nie
mamy takiego... Tylko okazyjne mamy...
-To jest okazja... To
może jest coś w rodzaju... "Wesołego jajka?".
-Też raczej nie...
-A macie coś
optymistycznego w ogóle?
-O, tak... Na przykład
to: "Młodej parze najserdeczniejsze życzenia"...
-Proszę wyciąć "młodej
parze", resztę zostawić i będzie dobrze.
Wziąłem kwiaty,
zapłaciłem i wyszedłem. Po chwili zastanowiłem się i wróciłem
do kwiaciarni.
-Jak pani myśli, czy
Mały Inżynier to dobry pseudonim artystyczny?
-Mały kto?
-Mały Inżynier?
-Brzmi interesująco...
Taki majsterklepka? Złota rączka? - zaśmiała się jakoś
idiotycznie.
Wyjąłem pistolet.
Trzask, trzask. Nawet nie krzyknęła. Zdziwiła się. Więc
strzeliłem jeszcze raz:
-Masz swojego
majsterklepkę, idiotko.
Wsiadłem do samochodu z
naręczem kwiatów, trudno było, ale wsiadłem.
-To dokąd jedziemy?
Szefie? Do wydawcy?
-A wyglądam jakbym
chciał mu wręczyć kwiaty? - Zaśmiał się, idiota.
-To dokąd?
-Nad morze. Wie pan,
przepaść zakochanych, czy jak to tam się nazywa.
-Miłosna Skarpa?
-Może być skarpa, tylko
nie spiesz się, człowieku.
Kierowca całą drogę
patrzył na mnie jak na wariata, może i słusznie nawet. Całą
drogę ukręcałem główki kwiatom i wrzucałem je do kosza.
Trach... i do kosza, trach... i do kosza... trach... i do kosza.
-Nie szkoda takich
pięknych kwiatów? To nie lepiej rozdać na ulicy? Tyle smutnych
kobiet chodzi, czasem taki jeden kwiat, wie pan...
-Chuj z kobietami. -
ukręciłem kolejną główkę i do kosza.
Kierowca resztę drogi
milczał, a jednak zerkał na mnie czasem przez lusterko. Może
zastanawiał się kiedy wezwać karetkę? Wreszcie ukręciłem
wszystkie łebki. Cały kosz różanych łebków. Uśmiechałem się
w duchu. Uznałem, że szarfa to jednak głupi pomysł. Wyjąłem z
kieszeni długopis i kartkę papieru, nie pomyślałem o porządnej
kartce i kopercie, ale pal to licho!
"To wszystko dni,
które winniśmy spędzić, ale...". Skreśliłem wszystko. "Te
dni powinny sprawiać, że pamiętamy..." - podarłem. "Dni,
których zabrakło – daruję ci je, bo są nasze, choć ich nigdy
nie było". Pomyślałem i dopisałem: "I nigdy już nie
będzie, ale wciąż są i będą nasze". Pomyślałem...
podarłem. „Te dni jeszcze nie upłynęły” - byłem całkiem
zadowolony. Włożyłem kartkę między róże.
Dojechaliśmy na miejsce.
Urwisko nad szumiącym morzem, samotne drzewo, pod nim ławeczka. Nic
specjalnego.
-Jesteśmy na miejscu,
prezesie, co teraz?
Milczałem. Myślałem
znaczy.
-Panie prezesie, co
robimy?
-Masz za taryfę i masz
za fatygę – zapłaciłem – tu mnie zostaw, a teraz pojedziesz
pod wskazany adres i podasz ten kosz tej pani ze zdjęcia. Tylko nie
pomyl. One teraz wszystkie tak wyglądają. Przywieziesz ją tutaj. -
zaśmiał się, a potem poprawił włosy ręką zmieszany.
-Tak, tutaj?
-Tak, tak tutaj.
-A jak nie będzie
chciała?
-Będzie chciała.
Odjechał.
Było tak pięknie.
Zawróciłem i znów przeszedłem ten sam kawałek drogi. Chodziłem
jakiś czas w tę i z powrotem. Stanąłem na ławeczce, pod drzewem.
Z torby wyciągnąłem łańcuch. Po kilku próbach udało mi się go
przerzucić przez grubą gałąź wystającą ponad brzeg przepaści.
Zrobiłem pętlę, wcześniej ją przygotowałem porządnie.
Przymierzyłem jeszcze. Ładnie leżała. Usiadłem na ławce i
czekałem. Patrzyłem, być może, na ostatni zachód słońca w moim
życiu?
Podjechała taksówka. Ze
środka wyskoczyły dwie rozbawione blondynki. Zauważyłem tylko
jedną. Ta druga, ta z kretyńskim śmiechem to jej koleżanka.
Idiotka. Ciężka.
Ona mnie zauważyła.
Uśmiechnęła się nawet. Była piękna, jak zwykle. Nie szła,
płynęła, sunęła ku mnie. Nie mogłem uwierzyć. Serce mi zabiło
mocniej, jak zwykle.
-Pamiętałeś... - Nic
nie powiedziałem. - Dlaczego same główki?
-To niespodzianka...
-Nie powinnam była
przychodzić!
-Nie powinnaś była...
-Dlatego przyszłam z
przyjaciółką! - przyjaciółka wybuchła swoim idiotycznym
chichotem, Ona też się z nią zaśmiewała. „I ja ją kocham? Za
co?”.
Taksówka odjechała.
Usiedliśmy w trójkę na ławeczce.
-A co to tu wisi?
-Łańcuch jakiś?
-Nie wiem... -
odpowiedziałem.
Rozmawialiśmy o różnych
rzeczach. Głównie o głupstwach. Ona uśmiechała się do mnie, ja
do niej, a w tle zarykiwała się od śmiechu jej przyjaciółka –
idiotka.
-Mam dla Ciebie
niespodziankę. Pamiętasz co ci obiecałem?
-Że mnie wreszcie
przelecisz? - zaśmiała się jak głupia, a jej koleżanka - idiotka
zaśmiała się jeszcze bardziej głupio.
-No... To też..
Obiecałem, że dam Ci na pożegnanie wszystko co tylko mam.
-A co ty takiego masz? -
i zaśmiała się w głos.
-Ciebie... miałem... - a
one wciąż się śmiały. Nie było już tu miejsca dla mnie.
Za jej plecami
uśmiechnąłem się znacząco do koleżanki, puściłem oczko i
przyłożyłem palec do ust.
-Zamknij oczy! To
przecież niespodzianka! - po czym zawinąłem łańcuch wokół jej
szyi. Koleżanka parsknęła śmiechem. Znów przytknąłem palec do
ust.
-Z czego się śmiejecie?
To kolia?
-Nie podglądaj!
Gdy uznałem, że praca
skończona powiedziałem:
-Już możesz otworzyć
oczy! - koleżanka znów wybuchła głupim śmiechem.
-Łańcuszek? Srebro?
Złoto? Plaaaatyyyna?
Uśmiechała się trochę
zaskoczona, trochę zdziwiona, trochę podniecona i trochę radosna.
Pięknie się uśmiechała... Kochałem ja ją. I za co ja ją
kochałem?
Uznałem, że to właściwy
moment. Wstałem z ławeczki, ująłem jej dłonie, poprosiłem by
wstała. Uśmiechnąłem się najpiękniej jak mogłem i kopnąłem
ją tak, że zsunęła się w urwisko. Zawisła na łańcuchu. Chwilę
wierzgała nogami, po czym zamarła i zwisała bez znaku życia.
-No masz! Różom tak
łatwo łebki się urywają, a ona taka harda! No nic...
Koleżanka rozdziawiła
gębę i tak stała wpatrzona we mnie.
-Widzisz, najważniejszy
jest spadek... - a ona stała i słuchała. - gdy spadek jest za
duży, lina, a w tym przypadku łańcuch, urywa głowę. To nie
wygląda estetycznie. - Ona wciąż się gapiła wielkimi oczyma i
słuchała - idiotka. - Gdy spadek jest za mały, człowiek po prostu
wisi i dusi się, szarpie się, męczy. To też nie jest estetyczne,
ani nie jest humanitarne. - Wciąż stała z rozdziawioną gębą.
Wyjąłem z kieszeni
Walthera.
-Dwa razy w pierś – i
nacisnąłem spust: Trzask! Trzask!
-I raz w głowę – i
nacisnąłem spust: Klik... I nic. Skończyły się naboje. A ona
stała pochylona dziwnie jakoś, gapiła się na mnie i coś
mamrotała. Krew sączyła jej się z wyszminkowanych ust.
Wymieniłem spokojnie
magazynek, przeładowałem pistolet.
-Przepraszam cię, nie
policzyłem nabojów. - Wciąż coś mamrotała. - I raz w głowę! -
Trzask! I po wszystkim.
Może zapytacie: Dlaczego
tak? Jestem taki bardziej podły, sadysta jakiś, czy coś? Może
jestem podłym sadystą, a może nadszedł moment, gdy miałem już
naprawdę wszystkiego dość i potrzebna mi była pomoc przyjaciela?
Przyjaciela optymisty? Ruszyłem przed siebie. O! Księżyc?