wtorek, 26 stycznia 2016

Optymizm 7.65


Optymizm 7.65

Otwieram oczy. Świeci słońce. Pieprzone słońce. Jestem jednak uśmiechnięty. Sięgam pod poduszkę - jest! Wstaję. Wyciągam ramiona – to taki mój sport codzienny, zdecydowanie mi to wystarcza na cały dzień. Nawet spociłem się trochę. Zmęczony ćwiczeniem zapalam papierosa, wpatrując się w wypuszczany dym. W stłuczonym lustrze przeglądam się chwilę. Mam mieszane odczucia, więc już nie patrzę. Znów sięgam pod poduszkę. Jest! Jednak znów zerkam w lustro. Oczy wariata, oczy zatopione we wczorajszym wspomnieniu, we wczorajszym bólu, a może głupocie? Szklanka wódki. Zimna szklanka wody na twarz. Jakieś spodnie, jakaś koszula, krawat na gumkę, długo sznuruję buty, do kieszeni chowam granat – tak na wszelki wypadek. Siedzę na łóżku, patrzę w podłogę. Podnoszę krawat nad głowę, przechylam głowę i wystawiam język. Zerkam w lustro. Eee, już nie zerkam. Zabrałem przygotowaną torbę. Znów wspomnienia – gdyby na nie był taki prosty sposób... Patrzę w sufit, zbieram siły by otworzyć drzwi i wyjść. Czy czegoś nie zapomniałem? Ależ zapomniałem! Szybkim krokiem wracam do łóżka, wyciągam spod poduszki pistolet i chowam do kieszeni. W życiu miałem tylko trzech prawdziwych przyjaciół; Jim'a Beam'a, Johnny'iego Walker'a i Jack'a Daniels'a. Ostatnio do naszej paczki dołączył Walther Pepek. Obiecał nam wszystkim solennie, że rozwiąże wszelkie nasze problemy i kłopoty. Zdecydowanie jest optymistą. Ja zdecydowanie nim nie jestem i nigdy nie byłem.
Jestem gotów. Mogę wyjść.
A tu dzwonek...
Otworzyłem drzwi. Do mieszkania wpadł śliczny, dobrze zbudowany, z włoskami na brylantynkę, pachnący burdelem mężczyzna. Popatrzyłem na niego najwyraźniej jakoś dziwnie, bo nagle spotulniał, zrobił się mniej pewny siebie, przycichł i podszedł do mnie patrząc na mnie z ukosa. Odsunąłem się odruchowo, on nie podchodził, ale szepnął tak głośno jak można szepnąć z daleka:
-To ja...
-Jaki ja?
-Mały Inżynier...
-Kto?
-No wie pan, Mały Inżynier, zamawiał pan... - faktycznie, przypomniałem coś sobie.
-A tak, przepraszam, w kuchni jest kontakt, który... - a on nic, patrzy na mnie z uśmiechem.
-Czy ja wyglądam na elektryka?
-Przecież powiedział pan, że mały elektryk.
-Mały Inżynier.
-Co za różnica?
-To pseudonim... Jestem artystą, nie jakimś tam elektrykiem! - obrócił się z wdziękiem i znów się uśmiechnąć.
-To nie mógł pan nazwać się... Nie wiem, choćby Małym Misiuniem, czy jakoś tak?
-To takie niskie!
-Trudno, pomyłka.
-Jaka pomyłka? Ja tu kawał drogi jechałem!
-Pan jechał kawał drogi, a ja mam wciąż popsuty kontakt, Mały Inżynierze.
-Należy mi się za przejazd!
Należy ci się, oj należy – pomyślałem, ale byłem w dość dobrym humorze, więc postanowiłem coś innego.
-Pójdźmy na kompromis, Mały Elektryku...
-Mały Inżynierze!
-Mały Inżynierze. Ja ci nie zapłacę, a ty mi nie naprawisz kontaktu. W ramach napiwku nie zrzucę cię ze schodów. Zgoda?
-Dlaczego tak brutalnie zaraz?
-Brutalnie? - wściekły zacisnąłem pięści. Nawet nie zauważyłem, kiedy zniknął. Nigdy nikogo nie uderzyłem, ale gdy mnie szlag trafia odruchowo zaciskam pięści. No cóż, głupia sprawa.
Znów musiałem swoje przemyśleć nim postanowiłem wyjść z domu. Wychodzę. Mały Inżynier stoi pod oknem i rozmawia przez telefon. Śmieje się i gada. Gada i się śmieje. Ja idę, a on się śmieje. Znów trafił mnie szlag.
-Ja ci dam inżyniera, mikrusie zafajdany! - wyjąłem pistolet. „Dwa razy w pierś, raz w głowę”. Trzask! Trzask! Ledwo wrzasnął. Trzask! I wypchnąłem pięknisia przez okno. Nie wiem jak długo leciał. Nawet nie spojrzałem dokąd poleciał. Spokojnie poprawiłem krawat, zszedłem po schodach i wyszedłem na ulicę. Znów to cholerne słońce! Zasłaniam oczy i idę dalej.

-Dokąd? Do wydawcy? - zapytał taksówkarz.
Uśmiechnąłem się:
-Nie. Po kwiaty!
-Żona pana zabije! - zaśmiał się kierowca. Nie odpowiedziałem. Stukałem palcami w szybę całą drogę.
-Ma pan żonę, prawda?
-Mam żonę. - po chwili dodałem - Nie moją wprawdzie, ale żona jest żona, prawda? - Kierowca się zaśmiał i zaczął coś opowiadać. Nie mam pojęcia co i po co, miałem to gdzieś.
-Co kupić panu prezesowi? - zauważyłem, że im częściej noszę krawat, tym poważniejsze otrzymuję stanowiska.
-Nic, sam kupię. - wyszedłem z samochodu. Jednak przypomniałem sobie o czymś:
-Jakie kwiaty kupiłby pan kobiecie, którą bardzo pan kocha?
-Nie wiem... róże?
-Taaa...
-Bardzo czerwone, wielkie, kosz cały... Wie pan, one to lubią, zieleninę taką... Cholera je wie, zresztą.
-I tyle?
-Pffff... I wstążkę?
No to poszedłem do kwiaciarni, po ten kosz cały...
-Ile róż winienem kupić, by był to cały kosz?
-Och, to ze trzy tuziny!
-Trzy? To poproszę sześć tuzinów róż.
-Których?
-Najdroższych.
-Mogą być te?
-Mogą być te. Mam to... Obojętne. - Nawet nie spojrzałem.
-Będzie zachwycona! - rzuciła kwiaciarka z uśmiechem.
-Słucham?
-Będzie zachwycona takim bukietem!
-Też tak sądzę, chociaż to na pogrzeb raczej.
-Ojej! Jak mi przykro! Nie wiedziałam! Tak mi strasznie przykro... - w milczeniu układała te kwiaty, wreszcie znów pyta:
-Jakiś napis na szarfie?
-O, tak! "Jak się bawić, to się bawić!".
-Obawiam się, że nie mamy takiego... Tylko okazyjne mamy...
-To jest okazja... To może jest coś w rodzaju... "Wesołego jajka?".
-Też raczej nie...
-A macie coś optymistycznego w ogóle?
-O, tak... Na przykład to: "Młodej parze najserdeczniejsze życzenia"...
-Proszę wyciąć "młodej parze", resztę zostawić i będzie dobrze.
Wziąłem kwiaty, zapłaciłem i wyszedłem. Po chwili zastanowiłem się i wróciłem do kwiaciarni.
-Jak pani myśli, czy Mały Inżynier to dobry pseudonim artystyczny?
-Mały kto?
-Mały Inżynier?
-Brzmi interesująco... Taki majsterklepka? Złota rączka? - zaśmiała się jakoś idiotycznie.
Wyjąłem pistolet. Trzask, trzask. Nawet nie krzyknęła. Zdziwiła się. Więc strzeliłem jeszcze raz:
-Masz swojego majsterklepkę, idiotko.

Wsiadłem do samochodu z naręczem kwiatów, trudno było, ale wsiadłem.
-To dokąd jedziemy? Szefie? Do wydawcy?
-A wyglądam jakbym chciał mu wręczyć kwiaty? - Zaśmiał się, idiota.
-To dokąd?
-Nad morze. Wie pan, przepaść zakochanych, czy jak to tam się nazywa.
-Miłosna Skarpa?
-Może być skarpa, tylko nie spiesz się, człowieku.
Kierowca całą drogę patrzył na mnie jak na wariata, może i słusznie nawet. Całą drogę ukręcałem główki kwiatom i wrzucałem je do kosza. Trach... i do kosza, trach... i do kosza... trach... i do kosza.
-Nie szkoda takich pięknych kwiatów? To nie lepiej rozdać na ulicy? Tyle smutnych kobiet chodzi, czasem taki jeden kwiat, wie pan...
-Chuj z kobietami. - ukręciłem kolejną główkę i do kosza.
Kierowca resztę drogi milczał, a jednak zerkał na mnie czasem przez lusterko. Może zastanawiał się kiedy wezwać karetkę? Wreszcie ukręciłem wszystkie łebki. Cały kosz różanych łebków. Uśmiechałem się w duchu. Uznałem, że szarfa to jednak głupi pomysł. Wyjąłem z kieszeni długopis i kartkę papieru, nie pomyślałem o porządnej kartce i kopercie, ale pal to licho!
"To wszystko dni, które winniśmy spędzić, ale...". Skreśliłem wszystko. "Te dni powinny sprawiać, że pamiętamy..." - podarłem. "Dni, których zabrakło – daruję ci je, bo są nasze, choć ich nigdy nie było". Pomyślałem i dopisałem: "I nigdy już nie będzie, ale wciąż są i będą nasze". Pomyślałem... podarłem. „Te dni jeszcze nie upłynęły” - byłem całkiem zadowolony. Włożyłem kartkę między róże.
Dojechaliśmy na miejsce. Urwisko nad szumiącym morzem, samotne drzewo, pod nim ławeczka. Nic specjalnego.
-Jesteśmy na miejscu, prezesie, co teraz?
Milczałem. Myślałem znaczy.
-Panie prezesie, co robimy?
-Masz za taryfę i masz za fatygę – zapłaciłem – tu mnie zostaw, a teraz pojedziesz pod wskazany adres i podasz ten kosz tej pani ze zdjęcia. Tylko nie pomyl. One teraz wszystkie tak wyglądają. Przywieziesz ją tutaj. - zaśmiał się, a potem poprawił włosy ręką zmieszany.
-Tak, tutaj?
-Tak, tak tutaj.
-A jak nie będzie chciała?
-Będzie chciała.
Odjechał.

Było tak pięknie. Zawróciłem i znów przeszedłem ten sam kawałek drogi. Chodziłem jakiś czas w tę i z powrotem. Stanąłem na ławeczce, pod drzewem. Z torby wyciągnąłem łańcuch. Po kilku próbach udało mi się go przerzucić przez grubą gałąź wystającą ponad brzeg przepaści. Zrobiłem pętlę, wcześniej ją przygotowałem porządnie. Przymierzyłem jeszcze. Ładnie leżała. Usiadłem na ławce i czekałem. Patrzyłem, być może, na ostatni zachód słońca w moim życiu?
Podjechała taksówka. Ze środka wyskoczyły dwie rozbawione blondynki. Zauważyłem tylko jedną. Ta druga, ta z kretyńskim śmiechem to jej koleżanka. Idiotka. Ciężka.
Ona mnie zauważyła. Uśmiechnęła się nawet. Była piękna, jak zwykle. Nie szła, płynęła, sunęła ku mnie. Nie mogłem uwierzyć. Serce mi zabiło mocniej, jak zwykle.
-Pamiętałeś... - Nic nie powiedziałem. - Dlaczego same główki?
-To niespodzianka...
-Nie powinnam była przychodzić!
-Nie powinnaś była...
-Dlatego przyszłam z przyjaciółką! - przyjaciółka wybuchła swoim idiotycznym chichotem, Ona też się z nią zaśmiewała. „I ja ją kocham? Za co?”.
Taksówka odjechała. Usiedliśmy w trójkę na ławeczce.
-A co to tu wisi?
-Łańcuch jakiś?
-Nie wiem... - odpowiedziałem.
Rozmawialiśmy o różnych rzeczach. Głównie o głupstwach. Ona uśmiechała się do mnie, ja do niej, a w tle zarykiwała się od śmiechu jej przyjaciółka – idiotka.
-Mam dla Ciebie niespodziankę. Pamiętasz co ci obiecałem?
-Że mnie wreszcie przelecisz? - zaśmiała się jak głupia, a jej koleżanka - idiotka zaśmiała się jeszcze bardziej głupio.
-No... To też.. Obiecałem, że dam Ci na pożegnanie wszystko co tylko mam.
-A co ty takiego masz? - i zaśmiała się w głos.
-Ciebie... miałem... - a one wciąż się śmiały. Nie było już tu miejsca dla mnie.
Za jej plecami uśmiechnąłem się znacząco do koleżanki, puściłem oczko i przyłożyłem palec do ust.
-Zamknij oczy! To przecież niespodzianka! - po czym zawinąłem łańcuch wokół jej szyi. Koleżanka parsknęła śmiechem. Znów przytknąłem palec do ust.
-Z czego się śmiejecie? To kolia?
-Nie podglądaj!
Gdy uznałem, że praca skończona powiedziałem:
-Już możesz otworzyć oczy! - koleżanka znów wybuchła głupim śmiechem.
-Łańcuszek? Srebro? Złoto? Plaaaatyyyna?
Uśmiechała się trochę zaskoczona, trochę zdziwiona, trochę podniecona i trochę radosna. Pięknie się uśmiechała... Kochałem ja ją. I za co ja ją kochałem?
Uznałem, że to właściwy moment. Wstałem z ławeczki, ująłem jej dłonie, poprosiłem by wstała. Uśmiechnąłem się najpiękniej jak mogłem i kopnąłem ją tak, że zsunęła się w urwisko. Zawisła na łańcuchu. Chwilę wierzgała nogami, po czym zamarła i zwisała bez znaku życia.
-No masz! Różom tak łatwo łebki się urywają, a ona taka harda! No nic...
Koleżanka rozdziawiła gębę i tak stała wpatrzona we mnie.
-Widzisz, najważniejszy jest spadek... - a ona stała i słuchała. - gdy spadek jest za duży, lina, a w tym przypadku łańcuch, urywa głowę. To nie wygląda estetycznie. - Ona wciąż się gapiła wielkimi oczyma i słuchała - idiotka. - Gdy spadek jest za mały, człowiek po prostu wisi i dusi się, szarpie się, męczy. To też nie jest estetyczne, ani nie jest humanitarne. - Wciąż stała z rozdziawioną gębą.
Wyjąłem z kieszeni Walthera.
-Dwa razy w pierś – i nacisnąłem spust: Trzask! Trzask!
-I raz w głowę – i nacisnąłem spust: Klik... I nic. Skończyły się naboje. A ona stała pochylona dziwnie jakoś, gapiła się na mnie i coś mamrotała. Krew sączyła jej się z wyszminkowanych ust.
Wymieniłem spokojnie magazynek, przeładowałem pistolet.
-Przepraszam cię, nie policzyłem nabojów. - Wciąż coś mamrotała. - I raz w głowę! - Trzask! I po wszystkim.
Może zapytacie: Dlaczego tak? Jestem taki bardziej podły, sadysta jakiś, czy coś? Może jestem podłym sadystą, a może nadszedł moment, gdy miałem już naprawdę wszystkiego dość i potrzebna mi była pomoc przyjaciela? Przyjaciela optymisty? Ruszyłem przed siebie. O! Księżyc?



środa, 13 stycznia 2016

Krew w błoto



 Nic tak nie bolało jak nogi. Nawet głodu nie czuł, nie mógł przestać myśleć o tym jak bardzo mogą boleć nogi. Nie myślał nawet, że kiedykolwiek będzie w stanie maszerować trzy dni bez przerwy, bez ciepłego jedzenia, z karabinem w ręku, ciężkim plecakiem, ładownicą i torbą, a jednak stał tu. Stał w jakimś zabłoconym polu, a obok niego setki jemu podobnych. Nie wiedział gdzie jest, po co tu jest, nic nie widział. Poranna mgła gdzieś się rozwiała, ale przed nim, za nim i po bokach stali ludzie zmęczeni jak on, zdezorientowani jak on, młodzi jak on, ubrani jak on. Najchętniej rzuciłby wszystko i po prostu zasnął, choćby tu, gdzie był. Krew sączyła się z jego dziurawych butów.
Zastanawiał się ilu ludzi stoi obok niego. Starał się unieść na palcach, ale i tak niczego nie mógł zobaczyć. Wszędzie dokoła setki ludzi. Ktoś właśnie oddał mocz na jego spodnie. Odwrócił się wściekły.
-Co pan?!
-Eee! - wąsaty weteran splunął z pogardą.
-Godzina odpoczynku!
Wszyscy rzucili się na ziemię jak stali. On też padł na ziemię, byle tylko trochę się przespać, ale zanim to zrobił rozejrzał się jeszcze. Wszędzie dokoła szeregi ludzi. Wszyscy zmęczeni jak on. Setki, może tysiące, jak papierowe żołnierzyki. Położył się w błocie i zasnął.
Obudził go przeraźliwy huk. Myślał, że zawalił się świat. I następny i kolejny i jeszcze jeden, wreszcie jeden za drugim; jeden, nieprzerwany łoskot.
-Wstawać! Wstawać śpiochy! Wstajemy! - głos oficerów i podoficerów nie robił na nikim wrażenia, nie on jeden był przerażony.
-To armaty?
-To armaty biją?
Niejeden zatykał dłońmi uszy, inni krzyczeli przerażeni.
-Zabiją nas! Zabiją nas wszystkich!
-Cisza! - wrzeszczał podoficer za plecami.
-Na pewno nas zabiją!
-Jezus Maria!
-Milczeć! Cisza! To nasze armaty biją! Równaj!
-Jak pioruny jakieś, tyle, że głośniejsze!
-I więcej ich!
-Cisza! Ani słowa! Równaj!
Chwilę potem otoczyła ich mgła. Mgła o dziwnym zapachu spalenizny. Nigdy jeszcze nie czuł takiego zapachu. Czy tak pachnie w Piekle? Dym szczypał w oczy. Zmuszał do kaszlu. Nie on jeden kasłał. Poborowi rozglądali się niepewnie.
-To proch. Przyzwyczaisz się, młokosie.
-To jeszcze nic, polubicie ten zapach! - zaśmiał się inny wiarus.
Huk się nie urywał. Trwał i trwał. To nic, że to były „nasze” działa, mimo wszystko przerażał. Serce tłukło, zatykanie uszu nie pomagało, a osiwiały weteran śmiał się w głos. „Czy to się nigdy nie skończy??”. I nagle skończyło się. Tak nagle jak się zaczęło. Nastała niesamowita cisza. Cisza straszniejsza od łomotu dział. Spoglądali na siebie przerażeni. Co jeszcze może ich spotkać? Ale nie stało się nic. Ciszę przerywały szepty uciszane przez oficerów i podoficerów.
-Cisza! Nie rozmawiać!
-Rzekłem: cisza! Ani słowa więcej!
-Milczeć!
Dym i plecaki przed nim. Inni za nim. Tyle widział. I dym, dym, który zakrywał wszystko. Jak mgła, nie było widać nic, ale ten dym sprawiał, że nie było widać nic na kilka kroków.
-To konie?
-Cisza!
Łomot. Cichy, daleki, ale łomot, niemal jak burza daleki, ale nieprzerwany. Czasem cichł, a czasem sprawiał, że ziemia drżała. Coraz głośniejszy, coraz straszniejszy, może straszniejszy dlatego, że nic nie było widać?
-To kawaleria? Wytną nas!
-Cisza w szeregach!
-Dlaczego my nie w czworobokach?
-Cisza!
-Wytną, na Boga, wytną!
Łomot był coraz głośniejszy, przerażający, dudniło w uszach, ziemia drżała. Czy koń może być przerażający?
-Cisza! To nasi! - zakrzyknął oficer.
-Zawsze tak mówisz!
-Milcz, bo pałaszem przebiję! Który to powiedział? - cisza. - Który śmiał? - cisza.
Łomot to nikł, to znów się wzmagał. Teraz było słychać wrzask jakiś. Setki, tysiące wrzasków?
-Krzyczą „urra” czy „hura”?
-Milczeć! Przebiję!
-”Urra” czy „hura”? - wszyscy przycichli, wsłuchiwali się w odgłosy płynące z dali.
-Zesrał się! Ha ha ha! - zabrzmiał wiarus. Zaśmiewał się z czegoś albo z kogoś. Wrzask „hura” albo „urra”, a on się śmieje... Konie... Kawaleria, a on się śmieje? „Matko Boska”!
Za nim stał szlusujący, słyszał wyraźnie jak zapytał oficera:
-Panie poruczniku, nasi?
-Nie wiem, do cholery, nic nie widać!
Zrobiło mu się mdło. Co to znaczy, jeśli to nie nasi?
Ktoś wrzeszczał. Wpadł między szeregi i krzyczał. Nic z sensem. Po prostu krzyczał. Tak głośno jak mógł. Przepuścili go. Chwilę potem wpadł następny, i następny, i następny. Niektórzy zakrwawieni, niektórzy nie. Wszyscy przepychali się, nie zważali na krzyki oficerów, nie zwracali uwagi na razy. Byli przerażeni. Było ich coraz więcej.
-Pluton! Nabijanie bez komendy!
-To znaczy... Mam ładować czy nie? - zapytał.
-Ładuj karabin i to porządnie. I dorzuć to. - osiwiały żołnierz podał kilka gwoździ i innych kawałków zardzewiałego metalu. - Wiem co mówię, spokojnie ładuj i dorzuć to to.
-Co to znaczy? Co to znaczy?
-To znaczy, że idziemy umierać, bracie!
-Co? Ja nie chcę umierać!
-Naładowałeś? Jak przyjdzie co do czego idź za mną! Będzie dobrze! - splunął. - Nie pierwszy to mój raz, młokosie!
-Pluton naprzód! Marsz, marsz!
Nie sądził, że można czuć się dobrze idąc na śmierć... Nagle, w tym samym momencie ruszyło przed siebie setki, może tysiące ludzi. Ramię w ramię, krok w krok...
-Raz, dwa! Lewa! Pamiętasz idioto, która jest lewa? - wrzeszczał ktoś z tyłu.
Coraz więcej ludzi przeciskało się między nimi, by uciec. Coraz więcej zakrwawionych, coraz więcej takich, co pomagali tym zakrwawionym. Wtedy pierwszy raz zobaczył trupa. Mignął mu gdzieś między nogami. Trup patrzył w niebo. Nie, nie było krwi. Leżał i patrzył w niebo. „Tak wygląda śmierć?”. Usiłował zobaczyć coś przez ramiona kolegów, ale widział tylko plecaki albo dym. Nic poza tym... i rannych lub trupy pod stopami.
-Hilfe! - pierwszy raz zobaczył wroga... Leżał tak jak inni i krzyczał jak inni, ale po niemiecku. Dziwna rzecz, nagle niemiecki stał się językiem wroga, a przecież on też mówił po niemiecku, jego sąsiedzi też mówili po niemiecku... Jego rodzina mówiła po niemiecku.
-Stój!
Zaglądał przez ramiona kolegów, ale wciąż niczego nie widział. Dym tylko.
-Ton!
-Tuy!
-Cel!
-Pal!
Wystrzelił, chociaż nie wiedział do kogo czy do czego?
-Pluton! Nadstawcie bagnety! Podwójny krok! Marsz, marsz!
-Cisza! Milczeć! Ani słowa! - powtarzał szlusujący.
Poszli w mgłę, w dym raczej. Nagle ich zobaczył. Całe szeregi. Dziesiątki? Setki? Rozległ się trzask, jak dziesiątki łamanych gałęzi. Błyski i jeszcze więcej dymu. Tu i ówdzie głuche uderzenie i padał ktoś. Bez krzyku, bez jęku, bez słowa. Upadał i tyle.
-Szlusuj!
Teraz on był w pierwszym rzędzie. Nie bał się jednak. Szedł dalej. Nagle mocne ramię pociągnęło go do tyłu.
-Gdzie się spieszysz, młokosie? - wąsacz wepchnął się w jego miejsce. - Mówiłem za mną, gówniarzu!
Krzyku dużo, biegania więcej... i tyle. Uciekli, gdy tylko nas zobaczyli. Wszyscy. Zwyzywali nas w biegu. Tak wygląda wojna?
-Pożyjesz, gówniarzu! - syknął wąsacz.
-To już?
-Poszczęściło ci się... Ale to dopiero pół dnia, gówniarzu!
Resztę dnia spędzili w tym samym miejscu. Głodni, spragnieni, ale żywi. Dziwna ta wojna. Gdy chcesz żyć – umierasz, a gdy jest ci wszystko jedno – zawsze spotka cię jakaś zbłąkana kula. Znów był głodny, ale nic go tak nie bolało jak nogi.
-Wybierz sobie buty. - powiedział wąsacz wskazując leżące trupy, trupy naszych i ich.


Drugie wcielenie Chruszczowa


Na korytarzu rozległ się miarowy, szybki stukot obcasów, któremu wtórował inny, wolniejszy stukot, niemal dostojny. Niemal.
-Idzie!
Drzwi się otworzyły, a w nich ukazała się pucołowata, uśmiechnięta podejrzanie twarz, a nad nią druga, pociągła i idiotyczna lekko, okalana równie idiotyczną, posiwiałą bródką. Wszyscy bardzo spoważnieli, zwłaszcza ci, którzy mieli sporo do zyskania. Ci, którzy już zyskali byli mniej poważni, ale za to byli dalej od drzwi – tak na wszelki wypadek. Zresztą za dużo zawdzięczali temu kurduplowi, by go kochać – za mało mu zawdzięczali, by go szanować.
-No, jak tam, panowie?
-Klawo, Wodzu!
-No! - kurdupel zasiadł na specjalnym, nieco podwyższonym krzesełku (tak, krzesełko to dobre słowo), a w jego cieniu zasiadł brodacz. - Raporty?
-Na stole, Wodzu!
-Aha, no tak, tak, na stole... - jakiś czas udawał, że czyta, nawet wsadził sobie na nos bardzo małe okularki, ale widać zmęczył się czy znudził, bo westchnął. Tylko westchnął, nic poza tym, ale cała sala zamarła. Było tu kilkadziesiąt osób, a jednak cisza jak makiem zasiał. Cisza, która robiła wrażenie.
-A więc to tak!
-Nie, nie rozumiem? Nie rozumiem, prawda? - wyjąkał okularnik wypchnięty naprzód przez kolegów.
Kurdupel odwrócił się do brodacza, wymienili ze sobą kilka słów. Cisza. Głupia taka, ale wciąż cisza.
-Nie rozumiem pytania?
-Pan Wódz miał na myśli sytuację ogólną. - wtrącił brodacz.
-Jestem niewinny! Jestem niewinny! - wykrzyczał okularnik i zniknął pod suto zastawionymi stołami.
-Toż to kanalia!
-A łobuz!
-A nie mówiłem?
-Kawał świni! - koledzy, jeden przez drugiego, licytowali się w najlepsze.
-Gdzie on jest, zapytuję ja się? - zakrzyknął brodacz. Cisza.
Zrobiło się jakoś głucho, jakoś cicho i pusto, choć sala wciąż pełna była.
-To może bomba?
-Słucham? Co kolega miał na myśli, pytam się? - zapytał brodacz.
-Może bomba? - powtórzył ten sam głos, lecz znacznie głośniej.
-A, tak! - ożywił się brodacz – Sprawa jest rozwojowa. Mamy niepodważalne dowody, opinie światowej sławy fachowców... Jesteśmy przekonani, że prawda wyjdzie na jaw. Już wkrótce... Sprawcy tej okrutnej zbrodni...
-Daj spokój! – przerwał kurdupel. - Ja się pytam kto?! Kto ja się pytam?! - poprawił krawat. - Ja wiem, ja wiem, znam ja was! Ja się pytam, który? - Co ciekawe, nikt nie zapytał o co chodzi, ale każdy starał się schować za stoły, za krzesła, za kolegów, za drzwi, za zasłony, ale nikt nie zapytał o co chodzi... Każdy miał coś na sumieniu, nikt nie chciał się narażać – zwłaszcza niewinni, oni zawsze są na celowniku.
-Ja wiem, ale nie mogę powiedzieć...
-Słucham?
-Ja wiem, ale nie mogę powiedzieć... - powtórzył siwy mężczyzna w średnim wieku i równie śmiesznym krawacie.
-A ja też wiem! - zakrzyknął bardzo niski i bardzo gruby człowieczek w okularach.
Kurdupel zbladł. Jego oczka zrobiły się większe, przetarł czoło chusteczką, poluzował krawat.
-Ale... ale co pan wie, właściwie?
-Myślę, że powinniśmy precyzować... - przerwał brodacz, spoglądając na kurdupla.
-Ale ja nie mogę powiedzieć...
-Ja też nie!
Zrobiło się duszno, bardzo duszno, ten i ów zaczął szeptać.
-Ale co, ale... - zaczął kurdupel nieśmiało jakoś tak, zupełnie jak nie on.
-Co panowie wiedzą, konkretnie?
-No, wszystko, ale nie możemy powiedzieć..
-Nie możemy, ale bardzo byśmy chcieli! - wtórował okularnik.
Brodacz zdjął krawat, przeczyścił nim okulary. Kurdupel z trudem zeskoczył z krzesła, poprawił je i znów się na nie wdrapał. Zrobiło się ciężko.
-My panów znamy, mamy tu odpowiednie dokumenty, teczki, mamy karty. Mamy świadków! To nie może być tak, że taki jeden z drugim... Znamy my was. - chwilę milczał, mrużył oczy, knuł. - Znamy także wasze matki! Nie zawahamy się powiedzieć im prawdy!
-Jakiej prawdy? Jakiej prawdy? Ja już nic nie wiem! Ja już nic nie pamiętam! - wydukał mężczyzna w śmiesznym krawacie.
-Przecież... żeby tak od razu donosić? Matce?! Ale dlaczego tak? Właśnie, też nic nie pamiętam!- spocił się okularnik.
-Czy ktoś jeszcze chciałby coś powiedzieć?
-Tak! Ci dwaj to Niemcy!
-Żydzi! - dodał ktoś z tłumu.
-Masońskie pomioty!
-Powiesić ich!!! Powiesić cyklistów!
-Kiedy ja chciałem powiedzieć... że na obiad będą pulpety... - zapłakał mężczyzna w śmiesznym krawacie.
-Ratunku! - zakrzyknął okularnik.
-Powiesić ich! Zdrajcy narodu!
-Zbić mu okulary! - ktoś zerwał okularnikowi owe okulary, a inni komisyjnie je podeptali.

Czapka upadła w kałużę. Kilku ludzi rzuciło się, by ją podnieść. Doszło do przepychanek. Ktoś dostał w oko, ktoś chusteczką tamował krew lecącą z nosa, ktoś mówił coś o tym, że poniżej pasa nie wolno. Kurdupel nie zwrócił nawet uwagi. Wszedł prosto w tłum. Wgramolił się na swoje pudełko. Teraz wyglądał jak prawdziwy mąż stanu. A nawet jak wysoki, przystojny mężczyzna!
-Narodzie! - Wydukał, ale stracił równowagę i musiał tłum odczekać chwilę, aż goryle ustawili bohatera z powrotem na pudełku. - Narodzie! - powtórzył kurdupel.
-Brawo! Brawo! - wyrwał się brodacz – Brawo! - zaklaskał.
-Tu, gdzie ja stoję ZOMO stało! I tak mnie waliło! O, tak waliło! - uderzył się w piersi.
-Brawo! Brawo! Tak waliło! Tak było!
-Szefie! Szefie! Kartka, kartka! - szamotał się zaczesany w przedziałek smarkacz.
-I jak zawsze mawiałem... Nie ważne kim się jest, ale ważne, że stoi!
-Kartka! Kartka!
-Jaka kartka, do diabła? - dostał, spojrzał, machnął ręką, po czym znów zaczął:
-No więc, tam, gdzie wy stoicie, tam ZOMO stało! I tak waliło! O, tak! I jak zawsze mawiałem: Nie ważne kim się jest, ale ważne po której stronie się stoi! - zamknął oczy, wsłuchiwał się w oklaski. A oklaski były wielkie, wiekopomne i nieprzerwane.
-Wodzu! Wodzu! Kartka, kartka!
-Co znowu? - Włożył na nos bardzo małe okularki, przeczytał jeszcze raz, odchrząknął, poprawił krawat i znów zaczął:
-Znaczy się, tam, gdzie oni stoją, tam ZOMO stało. A moje serce zawsze dla ojczyzny waliło! Znaczy biło. Nie ważny jest gest, ale ważne jest po której stronie się stoi! - spojrzał za siebie, zadowolony także z siebie. Smarkacz milczał, patrzył w ziemię i nie wiedzieć dlaczego machał głową dziwnie jakoś.
-Brawo! Brawo! - dorzucił brodacz.
-No, ale byłem tam ja i wielu nas było i ZOMO ten... było, ale przestraszyło się i poszło... - spojrzał za siebie, ale smarkacz z przedziałkiem płakał chyba czy wzruszony był tak bardzo, trzymał się za twarz i mówił coś o Matce Boskiej. Pomyślał kurdupel, że to dobry znak i ciągnął dalej:
-I tego, ja im tak, że aż sam system obaliłem... I nie potrzebuję kartki, by obalić!
-Brawo, brawo! Tak było!
-Obalimy! O-ba-li-my! - puścił oczko do brodacza, a tłumy szalały.
-Brawo, brawo!
Kurdupel zgramolił się jakoś z pudełka, poprawił krawat, zasapał się tylko nieznacznie. Oddał mikrofon brodaczowi i powiedział:
-Bomba, chłopie! Bomba!
Brodacz nie wszedł na pudełko, szanował uczucia kurdupla.
-No więc, proszę państwa, sprawa jest oczywista, sprawa zmierza do właściwego końca. Prawda wyjdzie na jaw! Nie dajmy się oszukać, nie dajmy sobie mydlić oczu brzozą! To był zamach! To była bomba! Mniej więcej taka, o! - i obrazowo pokazał jaka była. - A on leciał tak! - pokazał jak – A potem spadał tak! - pokazał jak. Potem wydał z siebie głos przypominający eksplozję, w jego mniemaniu, potem strzały jakieś, dźwięki różne. Potem pokazał jak oprawca dobija ofiarę, a do tego trzeba zrobić bardzo poważną i okrutną minę – zrobił. I właśnie miał pokazywać jak wygląda przeciętna ofiara zamachu, gdy do sali weszła kobieta w białym kitlu.
-Obchód, panowie! Proszę każdego z panów do swojego łóżka.
-Ale.. ale.. bomba...
-Tak, tak, wiem, bomba, ale teraz musimy tyci tyci, puci puci pobadać bombę, prawda? - uśmiechnęła się.
-Ale bez ZOMO i zastrzyków, prawda? - zapytał kurdupel.
-Jak będziemy puci puci to zastrzyki nie będą potrzebne! Jak będziemy puci puci to będziemy grzeczni, a jak nie będziemy puci puci, to nie będziemy grzeczni, a jak nie będziemy grzeczni, to co będzie?
-ZOMO?
-Aż tak źle to chyba nie będzie, więc będziemy grzeczni, tak?
-Będziemy!
-Będziemy! - powtórzył brodacz.

Obchód jak to obchód, był i sobie poszedł. Pastylki rozdane, światła zgaszone.
-Ale była bomba?
-Straszna bomba! Taka była! Albo i taka! - obrazowo pokazał brodacz rękoma.
-Aż taka?
-Albo i większa!
-Jutro im wszystkim pokażemy!
-I obalimy!


poniedziałek, 4 stycznia 2016

Sport to zdrowie - bajeczka niemoralna


-Raz, dwa, trzy i cztery... - powiedział Jeż przeskakując kamienie. -Raz, dwa, trzy i cztery...
-Co robisz, Jeżu? - zapytał Lisek.
-Pierdol się. Raz, dwa trzy – zawahał się, mało nie wpadł do wody, ale jakoś odzyskał równowagę i liczył dalej – i czteeeery.
-Odwaliło ci?
-Sport. Sportuję się.
-To bardzo głupi sport.
-Jak każdy sport.
-O co w nim chodzi?
-Chodzi o to, o co chodzi w każdym sporcie. O nic. Ważne, by nikt mnie nie pytał o co tu chodzi. Wychodzę z domu i sportuję się.
-Nie rozumiem idei...
-Tu nie ma idei. O to się rozchodzi, by nie myśleć, zasadniczo. Ot co.
-Hmmm... - Aaaa...
-Daj spokój. Właśnie o to w tym chodzi. Ja sobie liczę kamienie, skaczę po nich, a ty dajesz mi święty spokój, bo ja właśnie jestem zajęty. Rozumiesz?
-Nie rozumiem, ale ja nie po to przyszedłem, by liczyć kamienie.
-Daj mi spokój.
-Poważna sprawa, rozumiesz...
-Jak poważna?
-Na tyle poważna, że powinieneś przestać skakać.
Jeżyk przestał skakać.
-No, o co chodzi?
-Zającowa znów jest w ciąży...
-Nic nowego, no i co?
-Durniu!
-Co „durniu”? Zaraz „durniu”!
-Nie rozumiesz? - szepnął lis, przysuwając się trochę bliżej jeżykowego ucha.
-Nie rozumiem!
-Ty...
-Nie rozumiem?
-No wiesz jak to jest...
-No jak jest? Co jak jest?
-Durniu!
-No co?
-No dureń jesteś! Idę sobie!
-Moja wina, że zaszła? Nie uważała, to zaszła.
-Słucham?
-No, ja jej mówiłem: „Uważaj!”, a ona swoje.
-Co takiego?
-Ale ty durny jednak jesteś, Lis!
-Ja??
-No wiesz, kręcimy troszkę z Zającową...
-Kto?
-No ja i ona.
-Ona z tobą?? Z jeżem??
-No...
-Co Ty pierdolisz, Jeżu?
-No pytałeś przecież?
-Ale nie o Ciebie! Zresztą nieważne.
-Ouch... - podrapał się jeż w brodę – no, to chyba mamy problem.
-My?
-No, my, my... Znaczy ja, ty i Zającowa. Zwłaszcza Zającowa. - Jeżyk bardzo spoważniał. -Jak dorwę cholerę to jej omyk ukręcę! - obrócił się na pięcie i poszedł sobie. Bez słowa.

Następnego ranka Jeżyk był tam, gdzie ostatnio.
-Raz... i dwa... iiii trzy!
-Znowu liczysz kamienie, Jeżu, mój „przyjacielu”?
-Cześć, Lis. Sportuję się. Wiesz, sport to ważna sprawa.
-Tak, wiem, że cenisz sobie sportowanie, dlatego chciałbym ci kogoś przedstawić.
Dopiero teraz Jeżyk zauważył dwa postawne niedźwiedzie.
-Miło mi! Koledzy?
-To on? - mruknęli zgodnie.
-To on! To on! - darł się Lis wskazując palcem Jeża!
Jeżyk tylko zdążył wyjąkać: - Ale panowie! Co panowie? Koledzy?
-Tak! Koledzy, Jeżu! Wiesz kim są moi koledzy?
-Nie wiem, no nie wiem, kim są?
-Weterynarzami i przyszli ci pomóc!
-Nie rozumiem?
-”Nie rozumiem! Nie rozumiem!”. Sam mnie wczoraj o pomoc prosiłeś! Jeszcze mi podziękujesz!
-Co? Ale co?
-Brać go!
I zabrali weterynarze naszego Jeża. Szarpał się, ale co on mógł.

-Raz, dwaaaa... trzy... cztery i pięć i sześć...
-O, widzę skakanie lepiej idzie!
-Cześć, Lisku...
-Cześć, Jeżyku!
-Lepiej?
-O, tak, tak, o wiele lepiej, teraz skaczę nawet po trzy kamienie naraz i do wieczora mogę tak...
-A nie mówiłem?
-Miałeś rację, jesteś prawdziwym przyjacielem!
-Mówiłem ci, przecież. Zawsze możesz na mnie polegać! Boli?
-Eee!
-Na pewno?
-Nic a nic! Hop hop... i sześć i siedem i osiem... - skakał Jeżyk w najlepsze.
Nagle na polance pokazała się Zającowa. Była w bardzo złym humorze.
-Jeż!
-Aaa! Cześć Zającowa! Poskaczesz?
-Ja ci poskaczę, ty!
Lis stał nieopodal i wiercił butem z ziemi.
-O, i Ty tutaj, Lis?
-Cześć, Zającowa!
-Ty chuju!
-Słucham?
-Wszystko wiem od niedźwiedzi! Jak mogłeś??
-Ja? Co ja?
-Mój Jeżyk kochany! Okaleczony! Przez ciebie!
-Przeze mnie? Prosił mnie o pomoc, słowo daję!
-O czym tam rozmawiacie? - wykrzyknął z kamienia ze środka potoku Jeżyk.
-O tobie, Jeżyku! - odkrzyknął Lis – Zającowa pyta czy ci pomogłem bardzo!
-O, tak, bardzo! Dziękuję ci, Lisku! Raz.. i dwa... i trzy... iiii hooop!
-No i co, Zającowa?
-Wpadniesz do mnie?
-Chodźmy!
I pobiegł Lisek z Zającową w las. I gdzie tu morał bajeczki? Ta bajeczka nie ma morału, bo to bajeczka niemoralna jest przecież.



sobota, 2 stycznia 2016

Ostatnia laska, której nie było - powieść porno-brutalna



-Co to jest to? - zapytał niski człowiek w meloniku, potrącając „to coś” butem.
-To jest trup, panie inspektorze.
-To to ja nawet zauważyłem, ale on, ten trup, miał jakieś imię czy coś?
-Miał, ale teraz na nie nie reaguje. - co mówiąc Stójkowy Gompka pochylił się do trupiego ucha i krzyknął:
-Eee! Walędziak! Tu się nie leży! - nie było reakcji. Cisza kompletna była.
-Widzi Pan? Zdechnięty.
-Albo daje odpór...
-Nie pomyślałem o tym, Inspektorze!
-Ta...
Jeszcze tego samego wieczora inspektor Jan Behap poszedł na piwo. Tam gdzie zwykle, z tymi samymi ludźmi co zwykle, a właściwie zwykle z jednym, bardzo rozgadanym jegomościem.
-A opowiadałem ci już, jaki numer wczoraj mi odstawiła?
-Tak, opowiadałeś...
-Nie opowiadałem! Przecież to wczoraj było!
-Przebrała się za zakonnicę i na kolanach goniła cię aż do wygódki...
-Skąd wiesz?
-Zawsze robi to samo. Ty zawsze opowiadasz to samo...
-Dooobra, ale wczoraj inny numer zrobiła!
-Ten ze strzykawką?
-Nie!
-Ten z piórem?
-Nie.
-To pewnie ten kurczakiem?
Alojzy Balerek odwrócił się i nie odzywał. Znaczy; obraził się. Inspektorowi głupio się jakoś zrobiło, więc stuknął tamtego kuflem w ramię i powiedział:
-Przepraszam cię Balerku, mój kochany, ale nie jestem w sosie.
-Nigdy nie jesteś. - mruknął tamten wciąż patrząc gdzieś w bok.
-No, dobra, rzadko jestem, ale wiesz, praca, stres i takie tam... No... - stuknął ramię kolegi raz jeszcze. - To jak tam wczoraj było?
-Tak tylko mówisz.
-Tak tylko mówię, ale, słowo daję, bardzo mnie to interesuje, wiesz jak to z moją jest... Tyle mojego, co sobie o twoim szczęściu posłucham.
-Ty poważnie tak teraz, czy tak tylko?
-Ile lat się znamy?
-No, odkąd ją poznałem, albo i dłużej nawet...
-Czyli długo, tak?
-Długo.
-Przez te parę lat skłamałem ci kiedy? Albo nie byłem ci przyjacielem? Nie wysłuchałem, nie opowiadałem sam z czym mi źle i takie tam i tak dalej?
-No, zawsze byłeś moim przyjacielem...
-No, to napij się ze mną i opowiadaj! Muszę zapomnieć o pracy! Nie miej mi za złe.
-Ona jest dla mnie wszystkim wszystkim! Nikogo nie chcę, nikogo! Tylko ona moja, rozumiesz? Moja! Tylko ona! Nikt więcej! Nigdy!
-Rozumiem, przyjacielu... Rozumiem.

Minęło parę kufelków i Alojzy znów zaczął opowiadać...
-A ona, rozumiesz, goła na mnie czeka w stołowym! W firance tylko! Wystawiasz to sobie?
-Wystawiam...
-I nic! Ani „dzień dobry”, ani „cześć kochanie”, tylko siedzi! Goła, wystawiasz sobie?
-No i?
-No i nic! Ja podchodzę...
-Gdyby moja miała taką fantazję chociaż, jak ta twoja...
-Słuchaj! Nie skończyłem! Więc, podchodzę, a ona patrzy tylko, oczami przewraca i milczy...
Wtedy właśnie do baru wszedł stójkowy Gompka:
-Oj, dobrze, że pana znalazłem, inspektorze! Wszędzie pana szukam!
-Odpoczywam!
-Ale to ważne jest, bardzo...
-Nie obchodzi mnie to! Nie ma mnie!
-Ale...
-Nie ma żadnego „ale”! Nie znalazłeś mnie i tyle, Gompka!
-Ech, tak jest, nie znalazłem, inspektorze. - i już do drzwi idzie.
-Czekaj!
-Słucham, inspektorze?
-Powiedz chociaż, o co chodzi!
-Znaleźliśmy następnego...
-Takiego jak tamten? - rozejrzał się dokoła i dodał szeptem mrugając okiem do stójkowego. - Takiego, podobnego jak tamten?
-Nawet bardziej. Spodobałby się inspektorowi...
-Jak to „bardziej”?
-No, możemy pojechać... Ja nawet do ucha mu krzyczałem, ale nie pomogło m..
-Cicho! To bar to jest!
-No tak, to ja już pójdę...
-Nie, nie, wyjdę z Wami!
Żegnali się długo z Alojzym, ten nie mógł sobie darować, że przyjaciel znów wychodzi za wcześnie.
-Ale obiecałeś, że przyjdziesz, że ją poznasz, że zobaczysz ją!
-Wiem, tak, na pewno was odwiedzę! Zrozum, obowiązki!
-Ale to przecież noc jest! To piątek przecież!
-Nie mogę, zrozum, nie mogę...

-To ten?
-Ten.
-Nie rusza się? - po swojemu zażartował inspektor.
-Tylko trochę.
-Hmmm... I znów te same ślady i znów bez pieniędzy?
-Znów młotek i znów grabież, panie inspektorze.
-Kiedy?
-Nie dalej niż 8 godzin temu.
Szybko poszło, więc inspektor postanowił wrócić do baru. Może spotka przyjaciela? I faktycznie, był jeszcze w barze.
-Behapie mój kochany! Jesteś!
-Jestem. - po czym rzucił do barmana – Jeszcze dwa, duże!
To co, może wpadniesz do mnie potem? Mówię ci, taaaka kobieta!
-A co ona na to? Jest środek nocy!
-A kto tu jest mężczyzną, panem doku, no kto? - zaśmiał się Alojzy.
-Ale ona pewnie w łóżku już, śpi, albo czeka na ciebie z wałkiem!
-Nie masz pojęcia co to za kobieta! Wódki się napijemy, a ona jeszcze ucieszy się tylko! Kto wie, kto wie, może do czegoś dojdzie? - puścił oczko Alojzy, ale ponieważ był mocno podpity, inspektor nie zwrócił na to uwagi.
-Myślisz?
-Uuu, tak! Ona lubi takie „numery”! Mówię ci!
-Daj spokój, spiłeś się!
-Wytrzeźwieję po drodze! Idziemy?
Inspektor opierał się jeszcze, ale bez przesady, ostatecznie myśl o ponętnej i rozpustnej kobiecie kolegi nie była taka strasznie nieprzyjemna. A jeśli faktycznie otworzy drzwi w samą firankę ubrana? Po chwili jednak pomyślał sobie, że faktycznie za dużo wypił. Przecież.. On by tego koledze nie mógł zrobić. Chociaż, jeśli jemu to nie przeszkadza, a ona taka ponętna, jak mówi? Może coś będzie? I tak się zastanawiał idąc zaśnieżonymi uliczkami, a Alojzy nie przestawał mówić.
-Zobaczysz! W życiu nie przeżyłeś niczego takiego! Założę się, że powita nas tylko w koralach! Zobaczysz!
-Opowiadasz, powita z wałkiem, a jeśli w koralach to tylko dlatego, że środek nocy jest.
-Ona lubi takie numery! Słowo daję!
-Bredzisz! To zły pomysł. Zrzuci nas ze schodów!
-Nie! A nie! Spodziewa się nas, czeka na nas! Zobaczysz, nie masz pojęcia co to za kobieta!
Inspektor nie bardzo wiedział co ma myśleć, z jednej strony pijak bredzi, z drugiej strony przyjaciel, z trzeciej strony.. są takie kobiety... Z czwartej strony jego własna żona czeka na pewno z wałkiem w ręku...
-Wiesz, może wrócę jednak do siebie, co? Ja się nie nadaję, wiesz... - ugryzł się w język, bo wygadał się przecież, że o tym myślał.
-Jan! - ja zapraszam, a ona czeka z wódką... Naga..
-No, właśnie co ja powiem...
-Daj spokój! Nie spodoba ci się to nic nie będzie! Nie bój się!
Nie bał się. Nie sądził, by coś było, ale na rozpustną żonę kolegi w firance nalewającą wódkę chętnie by popatrzył, choć nie chciał się przyznać sam sobie, ale z tymi myślami zdążyli wejść do klatki.
-To tu mieszkasz?
-Tu, nieźle, co?
-Robi wrażenie, chociaż cieć najwyraźniej nie lubi sprzątać, skąd tu tyle much?
-Leni się, łajdus! Nie masz pojęcia ile wydaję na wody kolońskie, perfumy i takie tam!
-Marna sprawa.
Bardzo się zmęczył, bo przyjaciel mieszkał na ostatnim piętrze. Przystanął, a Alojzy otwierał drzwi.
-Gotowy?
-A co? Stoi z wałkiem? - zaśmiał się inspektor.
-Wchodźże! Czego się boisz!
Inspektor zdjął melonik z głowy i wszedł za przyjacielem. Smród był okropny, widać kanalizacja mocno nawalała. Perfumy nie pomagały, choć stały dziesiątki buteleczek dokoła.
-Czeka w stołowym! Chłopie, naszykuj się... Oj, jest w nastroju! Mówię ci! Będzie się działo!
„Aż taka bezwstydnica z niej? Do tej pory takie miałem przyjemność jedynie aresztować” - pomyślał sobie inspektor i wszedł za kolegą. Światło było przygaszone, jedna lampka tylko oświetlała pokój. Pokój pełen kwiatów, perfum, kobiecych fatałaszków, bibelotów, pudełek na kapelusze, sukienek i prezentów nawet nie rozpakowanych...?
-A co to, Wigilia? - zażartował inspektor zasłaniając sobie nos chusteczką, zapach był koszmarny. Jednak nie chciał urazić przyjaciela, więc udawał, że przeciera nos jedynie. Na fotelu siedziała kobieta. Nic nie powiedziała, nie wstała. Siedziała tak, bezwstydnie w czerwonej, wyszukanej bieliźnie i woalu. Musiała być naprawdę bezwstydna, tak jak to opowiadał Alojzy. Inspektor nie był pewien jak zareagować. Balerek uklęknął przed swoją kobietą i ucałował ją w kolano. Przy gościu tak? A jednak to zrobił. Było, nie było trzeba było się przywitać, bo „dobry wieczór pani” nie pomogło – cisza. Uznał, że pocałuje kobietę w rękę. Pochylił się, wyciągnął dłoń – ona nic. Więc podniósł jej dłoń i pocałował. Cisza.
-No i jak? Mówiłem ci, co? Bomba!
-Pani jest piękniejsza niż Alojzy opowiadał. - rzucił, ale odpowiedziała mu cisza.
-Ona to lubi robić przy świetle...
-Co?
-Poczekaj!
Nim inspektor zdołał cokolwiek przemyśleć, Alojzy włączył światło i nagle zrobiło się strasznie jasno i strasznie... bardzo strasznie. Inspektor trzymał wciąż w ręku dłoń, którą całował, a spod welonu patrzyła nań zepsuta kobieta. Bardzo zepsuta kobieta. Zepsuta do szpiku. Bardzo, ale to bardzo zepsuta, rozkładająca się kobieta.

-O, boże! - i zwymiotował. Reszty nie pamiętał.