Nic tak nie bolało jak
nogi. Nawet głodu nie czuł, nie mógł przestać myśleć o tym jak
bardzo mogą boleć nogi. Nie myślał nawet, że kiedykolwiek będzie
w stanie maszerować trzy dni bez przerwy, bez ciepłego jedzenia, z
karabinem w ręku, ciężkim plecakiem, ładownicą i torbą, a
jednak stał tu. Stał w jakimś zabłoconym polu, a obok niego setki
jemu podobnych. Nie wiedział gdzie jest, po co tu jest, nic nie
widział. Poranna mgła gdzieś się rozwiała, ale przed nim, za nim
i po bokach stali ludzie zmęczeni jak on, zdezorientowani jak on,
młodzi jak on, ubrani jak on. Najchętniej rzuciłby wszystko i po
prostu zasnął, choćby tu, gdzie był. Krew sączyła się z jego
dziurawych butów.
Zastanawiał się ilu
ludzi stoi obok niego. Starał się unieść na palcach, ale i tak
niczego nie mógł zobaczyć. Wszędzie dokoła setki ludzi. Ktoś
właśnie oddał mocz na jego spodnie. Odwrócił się wściekły.
-Co pan?!
-Eee! - wąsaty weteran
splunął z pogardą.
-Godzina odpoczynku!
Wszyscy rzucili się na
ziemię jak stali. On też padł na ziemię, byle tylko trochę się
przespać, ale zanim to zrobił rozejrzał się jeszcze. Wszędzie
dokoła szeregi ludzi. Wszyscy zmęczeni jak on. Setki, może
tysiące, jak papierowe żołnierzyki. Położył się w błocie i
zasnął.
Obudził go przeraźliwy
huk. Myślał, że zawalił się świat. I następny i kolejny i
jeszcze jeden, wreszcie jeden za drugim; jeden, nieprzerwany łoskot.
-Wstawać! Wstawać
śpiochy! Wstajemy! - głos oficerów i podoficerów nie robił na
nikim wrażenia, nie on jeden był przerażony.
-To armaty?
-To armaty biją?
Niejeden zatykał dłońmi
uszy, inni krzyczeli przerażeni.
-Zabiją nas! Zabiją nas
wszystkich!
-Cisza! - wrzeszczał
podoficer za plecami.
-Na pewno nas zabiją!
-Jezus Maria!
-Milczeć! Cisza! To
nasze armaty biją! Równaj!
-Jak pioruny jakieś,
tyle, że głośniejsze!
-I więcej ich!
-Cisza! Ani słowa!
Równaj!
Chwilę potem otoczyła
ich mgła. Mgła o dziwnym zapachu spalenizny. Nigdy jeszcze nie czuł
takiego zapachu. Czy tak pachnie w Piekle? Dym szczypał w oczy.
Zmuszał do kaszlu. Nie on jeden kasłał. Poborowi rozglądali się
niepewnie.
-To proch. Przyzwyczaisz
się, młokosie.
-To jeszcze nic,
polubicie ten zapach! - zaśmiał się inny wiarus.
Huk się nie urywał.
Trwał i trwał. To nic, że to były „nasze” działa, mimo
wszystko przerażał. Serce tłukło, zatykanie uszu nie pomagało, a
osiwiały weteran śmiał się w głos. „Czy to się nigdy nie
skończy??”. I nagle skończyło się. Tak nagle jak się zaczęło.
Nastała niesamowita cisza. Cisza straszniejsza od łomotu dział.
Spoglądali na siebie przerażeni. Co jeszcze może ich spotkać? Ale
nie stało się nic. Ciszę przerywały szepty uciszane przez
oficerów i podoficerów.
-Cisza! Nie rozmawiać!
-Rzekłem: cisza! Ani
słowa więcej!
-Milczeć!
Dym i plecaki przed nim.
Inni za nim. Tyle widział. I dym, dym, który zakrywał wszystko.
Jak mgła, nie było widać nic, ale ten dym sprawiał, że nie było
widać nic na kilka kroków.
-To konie?
-Cisza!
Łomot. Cichy, daleki,
ale łomot, niemal jak burza daleki, ale nieprzerwany. Czasem cichł,
a czasem sprawiał, że ziemia drżała. Coraz głośniejszy, coraz
straszniejszy, może straszniejszy dlatego, że nic nie było widać?
-To kawaleria? Wytną
nas!
-Cisza w szeregach!
-Dlaczego my nie w
czworobokach?
-Cisza!
-Wytną, na Boga, wytną!
Łomot był coraz
głośniejszy, przerażający, dudniło w uszach, ziemia drżała.
Czy koń może być przerażający?
-Cisza! To nasi! -
zakrzyknął oficer.
-Zawsze tak mówisz!
-Milcz, bo pałaszem
przebiję! Który to powiedział? - cisza. - Który śmiał? - cisza.
Łomot to nikł, to znów
się wzmagał. Teraz było słychać wrzask jakiś. Setki, tysiące
wrzasków?
-Krzyczą „urra” czy
„hura”?
-Milczeć! Przebiję!
-”Urra” czy „hura”?
- wszyscy przycichli, wsłuchiwali się w odgłosy płynące z dali.
-Zesrał się! Ha ha ha!
- zabrzmiał wiarus. Zaśmiewał się z czegoś albo z kogoś. Wrzask
„hura” albo „urra”, a on się śmieje... Konie... Kawaleria,
a on się śmieje? „Matko Boska”!
Za nim stał szlusujący,
słyszał wyraźnie jak zapytał oficera:
-Panie poruczniku, nasi?
-Nie wiem, do cholery,
nic nie widać!
Zrobiło mu się mdło.
Co to znaczy, jeśli to nie nasi?
Ktoś wrzeszczał. Wpadł
między szeregi i krzyczał. Nic z sensem. Po prostu krzyczał. Tak
głośno jak mógł. Przepuścili go. Chwilę potem wpadł następny,
i następny, i następny. Niektórzy zakrwawieni, niektórzy nie.
Wszyscy przepychali się, nie zważali na krzyki oficerów, nie
zwracali uwagi na razy. Byli przerażeni. Było ich coraz więcej.
-Pluton! Nabijanie bez
komendy!
-To znaczy... Mam ładować
czy nie? - zapytał.
-Ładuj karabin i to
porządnie. I dorzuć to. - osiwiały żołnierz podał kilka gwoździ
i innych kawałków zardzewiałego metalu. - Wiem co mówię,
spokojnie ładuj i dorzuć to to.
-Co to znaczy? Co to
znaczy?
-To znaczy, że idziemy
umierać, bracie!
-Co? Ja nie chcę
umierać!
-Naładowałeś? Jak
przyjdzie co do czego idź za mną! Będzie dobrze! - splunął. -
Nie pierwszy to mój raz, młokosie!
-Pluton naprzód! Marsz,
marsz!
Nie sądził, że można
czuć się dobrze idąc na śmierć... Nagle, w tym samym momencie
ruszyło przed siebie setki, może tysiące ludzi. Ramię w ramię,
krok w krok...
-Raz, dwa! Lewa!
Pamiętasz idioto, która jest lewa? - wrzeszczał ktoś z tyłu.
Coraz więcej ludzi
przeciskało się między nimi, by uciec. Coraz więcej
zakrwawionych, coraz więcej takich, co pomagali tym zakrwawionym.
Wtedy pierwszy raz zobaczył trupa. Mignął mu gdzieś między
nogami. Trup patrzył w niebo. Nie, nie było krwi. Leżał i patrzył
w niebo. „Tak wygląda śmierć?”. Usiłował zobaczyć coś
przez ramiona kolegów, ale widział tylko plecaki albo dym. Nic poza
tym... i rannych lub trupy pod stopami.
-Hilfe! - pierwszy raz
zobaczył wroga... Leżał tak jak inni i krzyczał jak inni, ale po
niemiecku. Dziwna rzecz, nagle niemiecki stał się językiem wroga,
a przecież on też mówił po niemiecku, jego sąsiedzi też mówili
po niemiecku... Jego rodzina mówiła po niemiecku.
-Stój!
Zaglądał przez ramiona
kolegów, ale wciąż niczego nie widział. Dym tylko.
-Ton!
-Tuy!
-Cel!
-Pal!
Wystrzelił, chociaż nie
wiedział do kogo czy do czego?
-Pluton! Nadstawcie
bagnety! Podwójny krok! Marsz, marsz!
-Cisza! Milczeć! Ani
słowa! - powtarzał szlusujący.
Poszli w mgłę, w dym
raczej. Nagle ich zobaczył. Całe szeregi. Dziesiątki? Setki?
Rozległ się trzask, jak dziesiątki łamanych gałęzi. Błyski i
jeszcze więcej dymu. Tu i ówdzie głuche uderzenie i padał ktoś.
Bez krzyku, bez jęku, bez słowa. Upadał i tyle.
-Szlusuj!
Teraz on był w pierwszym
rzędzie. Nie bał się jednak. Szedł dalej. Nagle mocne ramię
pociągnęło go do tyłu.
-Gdzie się spieszysz,
młokosie? - wąsacz wepchnął się w jego miejsce. - Mówiłem za
mną, gówniarzu!
Krzyku dużo, biegania
więcej... i tyle. Uciekli, gdy tylko nas zobaczyli. Wszyscy.
Zwyzywali nas w biegu. Tak wygląda wojna?
-Pożyjesz, gówniarzu! -
syknął wąsacz.
-To już?
-Poszczęściło ci
się... Ale to dopiero pół dnia, gówniarzu!
Resztę dnia spędzili w
tym samym miejscu. Głodni, spragnieni, ale żywi. Dziwna ta wojna.
Gdy chcesz żyć – umierasz, a gdy jest ci wszystko jedno –
zawsze spotka cię jakaś zbłąkana kula. Znów był głodny, ale
nic go tak nie bolało jak nogi.
-Wybierz sobie buty. -
powiedział wąsacz wskazując leżące trupy, trupy naszych i ich.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz