wtorek, 24 listopada 2015

Zgryzoty człowieka idealnego



Zgryzoty człowieka idealnego

      Zawsze gryzłem się w język. Wolałem ugryźć się w język, niż powiedzieć coś, czego nie powinienem. Gdy się mówi, zwłaszcza to, co się myśli, można kogoś urazić, kogoś obrazić, zranić czyjeś uczucia i tak dalej, i tak dalej... Przestałem się zatem gryźć w język, ale także przestałem mówić. W ogóle przestałem mówić. Z tego samego powodu dla którego przestałem mówić, przestałem także pisać. Gryzipiórek od siedmiu boleści. Wyszło mi to nawet na dobre.
      Milczeć nie jest jednak łatwo, zwłaszcza, gdy za wiele się słyszy. Słyszeć to znaczy słyszeć za wiele. Nigdy nie wiadomo, co i kiedy się usłyszy, i kiedy to będzie za wiele. Postanowiłem być głuchym. Głuchym na wszystko i na wszystkich.
      Wciąż miałem jednak problem. Czasem także widziałem za wiele. Nawet, gdy spuszczałem oczy, to kątem oka coś zawsze wypatrzyłem, zawsze coś wyczytałem. Ciemne okulary nie były wyjściem, bo sprawiały tylko, że wszyscy zastanawiali się na co patrzę, na kogo patrzę, i w jakiej to intencji... Zaciskanie oczu także nie gwarantowało niczego. Zdarzało mi się przejrzeć na oczy – odruchowo choćby. A to się potknąłem, a to przestraszyłem własnych myśli i już oczy szeroko otwarte. Kłopot gotowy. Zatem nagle oślepłem, zaniewidziałem.
      Niestety, przekonałem się, że milczenie, nie widzenie i niczego nie słyszenie także może być niebezpieczne. W końcu jak ktoś sobie siedzi i nic nie mówi, to pewnie coś sobie tam myśli. A kto to wie, co on sobie takiego myśli? Myślenie jest jak wełniana czapka – wygodna i twarzowa, tyle, że gryzie w głowę. Postanowiłem nie myśleć. Jednak jak okazać całemu światu, że się nie myśli?
Myślałem o tym, by zachować pokerową twarz. Pokerowa twarz jednak, to twarz człowieka zimnego, opanowanego, coś sobie tam knującego i nade wszystko – wiedzącego coś, czego inni nie wiedzą, a to już był bardzo, ale to bardzo zły pomysł. Postanowiłem spróbować niewinnego uśmiechu i już na samym wstępie naraziłem się wielu osobom. Mój uśmiech odczytywano jako ironię, brak powagi i szacunku, naigrywanie się, a nawet napaść na wszelkie świętości. Postanowiłem coś z tym zrobić. Robienie głupich i bezmyślnych min nie wchodziło w grę, a w każdym razie było niewysłowienie trudne. Jako że musiałem mieć zamknięte oczy, nie mogłem robić głupkowatego zeza. Uśmiech bez zeza można interpretować różnie. Zastanawiałem zatem nad mimiką nie obejmującą oczu. Unoszenie brwi nie było złym pomysłem. Unosić lewą brew, prawą, a może obie na raz? Nie, uniesienie brwi może się wydać protekcjonalne, wyzywające, czy wręcz pytające, a przecież pytanie oznacza ciekawość, a ciekawość oznacza kłopoty. Z kolei uniesienie obu brwi można było odebrać jako zaskoczenie, a to przecież wyrażenie swojego zdania, jak by nie było. Może opuszczać brwi, marszczyć je? Nie, opuszczać ani marszczyć brwi nie mogłem, bo ktoś mógłby uznać, że jestem w złym humorze, albo co gorsza, że jestem agresywny. Usta, co zrobić z ustami? Nadęte usta to już mogą coś wyrażać – to źle. Wygięte w podkowę można dwojako interpretować. Zaciśnięte usta mogą sprawić, że ktoś pomyśli, że ciśnie mi się coś na usta właśnie. Nadęte poliki wydawały mi się całkiem zabawne, ale to tylko mnie bawiło. A zęby? Szczerzyć czy nie szczerzyć? Zaciskać czy nie zaciskać? A może suszyć? Jak się ma zęby to można ugryźć. Zgryz też ma swój wyraz. Ostatecznie zadecydowałem; rozbrajająca bezmyślną niewinnością mina królowej piękności z bezzębnie niedomykającymi się ustami. 
     Wszystko teraz było niemal dobrze. Niczego nie widziałem, niczego nie słyszałem, nie miałem własnego zdania, nawet niczego sobie nie myślałem. Wciąż jednak, jak by na to nie patrzeć, coś robiłem. Przecież ktoś może mi patrzeć na ręce, nawet jeśli ja na niego nie patrzę. Nie, nie robiłem wiele! Już dawno zrezygnowałem z zainteresowań, pracy i rodzinnego życia na rzecz nie wadzącej nikomu, bezpiecznej wegetacji. Wciąż jednak coś mi się zdarzyło zrobić nieumyślnie. A to mi się czasem westchnęło albo ziewnęło, gdy się zapomniałem i nie wstrzymałem oddechu wystarczająco dobrze, a to kichnąłem, a to znowu stuknąłem lewą komorą za głośno, a to znów ciśnienie mi podskoczyło lub opadło. To też można było sobie zinterpretować, fiu fiu, jakże to sobie można było zinterpretować! Musiałem coś z tym zrobić. I zrobiłem. Zaległem. Zaległem tak cicho, jak tylko mogłem. Zaległem niezauważenie, neutralnie, bezmyślnie, niewinnie i zupełnie nijako. I co? I doszedłem do wniosku, że leżąc tak nijako, też mogę kogoś urazić, zdenerwować kogoś bardzo. Czas był najwyższy położyć kres zgryzotom. Postanowiłem nad sobą poważnie popracować. Wyzbyłem się wreszcie ostatecznie wszystkiego. Ni widu, ni słychu, ni myśli, ni chuja. Osiągnąłem niebyt ostateczny. A jednak wciąż gryzie! Co mnie teraz gryzie? Gryzą mnie robaki.

niedziela, 22 listopada 2015

Kereth Nibagaan – Rzeź, której nie było


Kereth Nibagaan – Rzeź, której nie było
      Była ciemna, bezksiężycowa noc. Było niezwykle zimno, jak na tę porę roku, zacinał zimny deszcz. Głuche grzmoty przerywały ciszę. Nie, to nie była burza. To była ciężka artyleria. Był koniec października 1916 roku. Uliczki niemal doszczętnie zrujnowanego Péronne były puste. Wysoka postać w długim płaszczu poruszała się bezgłośnie. Zastukały drzwi na końcu zapadniętej uliczki.
     -Atra esterní ono thelduin!
     -Mor'ranr lífa unin hjarta onr, hauptmann Nabagaan!
     -Dajcie spokój z tymi tytułami. Gdzie on jest? - powiedział Kereth zsuwając kaptur.
     -Jest na dole. Brat Aareth Tureniit już tam jest.
     -Doskonale.
      Schodząc zdjął polową czapkę i poprawił długie, jasne włosy. W ciemnej piwnicy słychać było czyjeś słowa, przerywane od czasu do czasu głuchym stuknięciem i okrzyki bólu.
      -Aareth...
      -Nareszcie! Myślałem, że zostawiłeś mi wszystko na głowie!
      Aareth Tureniit był starszym, niezwykle wysokim mężczyzną, jego włosy splecione były w warkocze, które nie bardzo pasowały do sumiastych, czarnych wąsów i binokla na prawym oku.
      -Powiedział coś?
      -Na razie nic poza tym, co już wiemy. Bredzi coś.
      Na krześle siedział związany niepozorny, wąsaty mężczyzna w podartym, brytyjskim mundurze Strzelców z Lancashire.
      -Możemy przestać zadawać pytania, ale wierz mi, wolałbyś odpowiadać.
      -On nie lubi pytań, Aareth.
      -To może i lepiej, bo ja nie lubię zadawać pytań.
      Wyjął niewielką skórkowa torebeczkę z kieszeni, a z niej błyszcząca fiolkę. Nie patrząc na więźnia kontynuował.
      -Jeszcze trzy, cztery wieki temu nie potrzebowalibyśmy Cię bić, głodzić i straszyć. To bardzo barbarzyńskie i mało skuteczne metody działania. Kiedyś kwiat Słodkiej Prawdy rósł niemal wszędzie, a i bez tego można się było obejść, byli fachowcy. Widzisz, John, czasy się zmieniły. To prawda, że nie jest nam teraz łatwo i byle prostak może grzebać w nieswoich sprawach i myśli, że jest bezkarny. Może nie ma nas już wielu, ale jesteśmy i wciąż wiemy sporo. Wystarczająco wiele. Zadbamy o swoje interesy.
      Więzień patrzył w podłogę, milczał, nie reagował. Nibagaan kontynuował.
      -Nic Cię nie interesuje? To cię może zainteresuje. Biedny Gilson i Smith musieli pożegnać się z tym światem, bo Ty miałeś ochotę bawić się w pisanie swoich bajeczek...
      -Cco? Co?
      -Edith także martwi się o Ciebie, nie dajesz znaku życia, John. To nieładnie...
      -Wy skurwysyny! Wy skurwysyny!
      -I po co to wyzywać, obrażać? Z nami można rozmawiać. Dlatego zadajemy pytania, John...
      -Czego chcecie, świnie?! Czego chcecie, szkopskie świnie?!
      -”Szkopskie świnie”?
      -On chyba niczego nie rozumie, Kereth...
      -Ty niczego nie rozumiesz, John... Silmarillion nas interesuje... Silmarillion!
Mężczyzna patrzył bez słowa. Patrzył zaskoczony, zdziwiony. Przyglądał się oprawcom, przyglądał się mundurom.
      -Kim jesteście?
      -Powiedzmy, że nie lubimy twoich bajek, ale...
      -...ale można się z nami dogadać. Jeśli będziesz rozsądny, John. - dorzucił Areth.
      Kilka lat później John i Edith przechadzali się ulubionymi, leśnymi ścieżkami.
      -John?
      -Tak?
      -Zmieniłeś kilka swoich opowiadań...
      -Ach.., tak, zmieniłem. Myślę, że są teraz lepsze.
      -Nie ma już Rzezi Niziołków? Przestałeś pisać o elfach, krwi i władzy... Zniknęła połowa opowiadań? Elfy tańczą, elfy śpiewają, mądre elfy, piękne elfy... Elfy, elfy, elfy... Wszystko stało się takie... cukierkowe.
      -Kto by tam czytał takie smutne rzeczy...
      -Cukierkowe... takie słodkie, że aż mdłe. Nie zmienisz zdania?
      -Przesadzasz, kochanie! Takie Śródziemie ludzie zapamiętają. Za parę lat będzie się mówiło, że Tolkien to geniusz! Zobaczysz!
      -Poczekaj chwilę! - zawołała wesoło i pobiegła na druga stronę ulicy. John obserwował jak podeszła do wysokiego żebraka i wrzuciła mu kilka monet do starej czapki, ten ukłonił się i coś szepnął cicho.
      -Zrozumiał?

      -Zrozumiał, Kereth, zrozumiał...

sobota, 21 listopada 2015

Bajki prawdziwe - Cichy las


Bajka prawdziwa – Cichy Las

      Była już jesień. Kolorowe liście zasłały dawno las, nagie drzewa smutno patrzyły w pochmurne niebo, a zimny wiatr dął całymi, niedługimi już dniami. Cały las zasypiał. Cały las zasypiał, tylko zwierzątka spokoju nie miały, bo Niedźwiedź Wiesław nie mógł spać.

      -A ja wam mówię – jęknął Zając – że gówno z tego będzie, jak czegoś nie zrobimy.
      -Znów burdy będą, za to spokoju nie będzie. - westchnął Lis.
      -Zeżarł mi cały miodek – powiedział Prosiaczek.
      -Źle będzie, źle. - powiedział Wilk.
      -Gówno będzie. - dodał Zając.
      -Zeżarł mi miodek... - wtrącił Prosiaczek.
      -To nie Twoja kwestia! - warknął Wilk.
      -Właśnie! - fuknął Lis.
      -Ale to moja jedyna kwestia!
      -...ale nie z tej baki, prosiaku! Dalej stąd jazda! - I wypieprzyły zwierzątka zapłakanego Prosiaczka z Leśnej Polanki.
      -Jeszcze mnie popa...! - i w tym momencie Prosiaczek dostał sporą szyszką w głowę. Tak na pożegnanie.
      -Przyjdzie taki i ten... - Wilk był zły.
      -Gówniarz! - zdenerwował się Zając.
      -Właśnie! - fuknął Lis.
      Nagle zaszeleściły liście, gdzieś pękły gałęzie, zaszumiały krzewy i głośny pomruk przerwał zwierzątkom rzucanie szyszkami.
      -Co, kurwa jest!? - Niedźwiedź nie był w dobrym nastroju.
      -O, witaj Miśku! - zakrzyknął Zając.
      -Siema! - dodał Wilk.
      -Właśnie o Tobie mówiliśmy! - zakrzyknął Lis nieśmiało.
      -Taa... co to za jeden? - zapytał Wiesław przyglądając się chyżo spieprzającemu Prosiaczkowi.
      -Lamus taki. Pęta się. Świnia.
      -Wilk ma rację. Lamus. Świnia to świnia. - dodał Lis.
      -Aha... Znaczy świnia... hmm... - zamyślił się Niedźwiedź. – Spać nie mogę...
      -Ojej! Bardzo się martwiliśmy, prawda? - zapytał nieśmiało Zając.
      -Właśnie! - mruknął Lis.
      -Mieliśmy wybrać się nawet do Ciebie i sprawdzić, czy na pewno już śpisz... To znaczy.., zapytać, czy nie możesz spać.., czy możesz spać, znaczy się... - poprawił się Wilk.
      -No, chłopaki! Zabawimy się! - klasnął Niedźwiedź w dłonie - Impreza u Wilka! Zając i Lis stawiają!
      -Ojej, jak fajnie! - zakrzyknął Zając.
      -A nie może być u Lisa?
      -Wiesław Cię lubi, to chce u Ciebie! Tak się odwdzięczasz koledze, że obdarzył się zaufaniem i koleżeńską tą... tą, no... tą...
      -Bratnią przyjaźnią? - rozmowę przerwał Puchatek, który wraz z utyskującym wciąż Prosiaczkiem pojawili się na polance.
      -A Ty tu czego?
      -My do Niedźwiedzia, Wilk! - i zwrócił się do Niedźwiedzia – Słyszałem, że spać nie możesz, Wiesławie, a trzeba Ci wiedzieć, że nic tak na sen dobrze nie robi jak miodek!
      -Ojej! - westchnął Prosiaczek.
      -Dlatego właśnie ja i Prosiaczek... Znaczy, Prosiaczek i ja, postanowiliśmy podarować Ci ten oto słoiczek pitnego, domowego miodku!
      -Ojej! - westchnął Prosiaczek.
      -Dawa mje to! - i wypił Wiesław Niedźwiedź chciwie cały słoiczek, aż do ostatniej kropelki, nie dzieląc się z nikim. Wyprężył się, westchnął, jęknął i... padł martwy.
      -Puchatek zamordował Wiesława! - zakrzyknął Zając.
      -Puchatek zabił Niedźwiedzia! - zakrzyknął Wilk.
      -Niech żyje Puchatek! - zakrzyknął Lis.
      -Ale, ale, ja nie, nie.. Ja nic, naprawdę... - jąkał Puchatek, gdy nagle także i on jęknął, i on także padł na ziemię.., za nim stał Prosiaczek z zakrwawionym kozikiem w swych drobnych łapkach.
      -Ojej! - zaczął zawstydzony, po czym wdrapał się na słoik po miodku i powiedział – Słuchajcie, zwierzątka Wy wszystkie! Słuchajcie, bo to ja mówię, Prosiaczek! Może i w naszym lesie jest dużo zwierzątek! Może w każdym lesie jest dużo i to różnych zwierzątek! Może są wśród nas zające, może są wśród nas niedźwiedzie, może są i lisy, może nawet są wilki..., lecz ani niedźwiedzie, ani lisy, ani wilki nawet nic nie zdziałają nigdy, bo prędzej czy później, wśród tych niedźwiedzi, lisów i wilków, znajdzie się jakaś świnia i zrobi z tym wszystkim wreszcie porządek! - uspokoił się nieco i nieśmiało dodał - Znaczy się.., na przykład prosiaczek jakiś...
      -Niech żyje Prosiaczek! - zakrzyknęły zgodnie wszystkie zwierzątka!
      -Świnia, to jednak zawsze świnia! - jęknął cicho Puchatek.

wtorek, 17 listopada 2015

Prawie bajka - Nigdy nie jest za późno


Nigdy nie jest za późno

      Szedł szybko, biegł już niemal, mruczał coś do siebie pod nosem, czasem się uśmiechał, czasem zdawał się być bardzo zamyślonym. Przystanął nagle na środku ulicy. Nie zauważył przekleństw jakie spadły pod jego adresem z ust dorożkarza. Zawrócił. Podbiegł do kwiaciarki, coś kupił, schował pod płaszczem. Spojrzał na zegarek. Przyspieszył kroku. Nikogo i niczego nie zauważał. Bardzo się spieszył. Wbiegł do kawiarni, rzucił szatniarzowi płaszcz, uśmiechnął się do kelnera, poprosił o to co zwykle i usiadł. Patrzył w zegarek. Obserwował wskazówki, lecz te wcale nie chciały drgnąć. Przewracał w palcach jakiś zwitek papieru. Raz zerkał na zwitek, raz zerkał na zegarek. Dopił kawę. Zamówił następną. I następną. I jeszcze jedną.
      -Niedługo zamykamy, Sir... - powiedział kelner z ukłonem.
      -Jeszcze piętnaście minut, Jean, tylko piętnaście minut!
      -Koniaku?
      -Eh, jak zwykle, tak, poproszę... - znów spojrzał na zegarek, znów czytał drobne litery na zwitku papieru.
      Nagle zrobiło się jasno. Drzwi się otworzyły, a w nich ukazała się Ona! Wbiegła z uśmiechem, zmęczona, usiadła wreszcie.
      -Jesteś!
      -A jestem! Dlaczego by miała nie być?
      -Jak to pięknie, że jesteś!
      -Aż tak pięknie? - zaśmiała się.
      Podał jej kwiat, niewielki, niezbyt okazały. Uśmiechnęła się:
      -Skąd wiesz, że lubię...
      -Wiem!
      Śmiali się, rozmawiali o głupotach, rozmawiali o wszystkim, o rzeczach poważnych i rzeczach kompletnie irracjonalnych. To był jeden z tych dni, kiedy się żyje. Co za wieczór! Co za piękny wieczór!
      -Niech ktoś wezwie lekarza! Czy jest na sali lekarz?
      -Lekarza? Cóż u licha?
      Zrobiło się zamieszanie. Ktoś wzdychał, ktoś inny wybiegał, by szukać lekarza, ktoś inny mówił: „Mój Boże! Taki młody!”, ktoś inny: „ja go znam, ja go znam, on tu bywa codziennie!”. W całym tym zamieszaniu starszy mężczyzna podszedł i rzekł zdecydowanie:
      -Jestem lekarzem. Proszę zrobić więcej miejsca! - Przykładał ucho do piersi, sprawdzał puls. -Tu medycyna nic już nie pomoże...
      Na podłodze leżał zwitek papieru. Młody szatniarz podniósł go: „Jesteś taki zabawny, głuptasie! Oczywiście, że przyjdę, czekaj na mnie Pod Aniołami!”.
      -Codziennie przychodził, nie pamiętam ile to już lat! - opowiadał właściciel kawiarni, a wszyscy dokoła potakiwali, albo mówili coś o tym, że mógł jeszcze żyć.
      -Skoro nie żyję, znaczy nie mogłem?

      -A pierdolisz! Każdy tak mówi!
      -Jesteś wreszcie, głuptasie?!
      Nie odpowiedział.

poniedziałek, 16 listopada 2015

Prawie bajka - Czapka, która piła za bardzo


Czapka, która piła za bardzo
      -To ja.
      -Jest Pan pewien?
      -Nie jestem już niczego pewien...
      -Hasło Pan pamięta?
      -Deszcz pada, dobry człowieku! To ja przecież!
      -Dobrze, dobrze... Proszę wejść.
      Stare, okute żelazem drzwi otworzyły się skrzypiąc. Wysoki, postawny mężczyzna ze złamanym nosem wprowadził gościa do ciemnego pustego pomieszczenia. Pustego, jeśli nie liczyć starego fotela na środku i świeczki stojącej nieopodal.
      -To Pan?
      -Tak. To ja... A to Pan?
      Z cienia wyłonił się niepozorny, starszy mężczyzna w przykusym fraku. Ukłonił się i wskazał fotel.
      -Proszę, niechże Pan spocznie. Napije się Pan czegoś? Wina, wódki, herbaty, kawy...
      -Do rzeczy! Do rzeczy! - przerwał niecierpliwie gość. -Ma Pan?
      -Mam...
      -Nie widzę...
      -Nie powinien Pan. Gdyby Pan zobaczył, to by...
      -Tak, tak, oczywiście...
      Mężczyzna podszedł. Nachylił się nad głową niecierpliwca i zapytał:
      -Nie pije?
      -Ciut pije.
      -A teraz?
      -Za mała chyba?
      -W sam raz, jeszcze się troszkę rozejdzie.
      -A nie ma Pan większej?
      -Dajże Pan spokój! Nie wymaga Pan zbyt wiele?
      -Za takie pieniądze...
      -Nie chce Pan, to nie. Myśli Pan, że można coś takiego...
      -Ależ skąd! Biorę, biorę! Nie spodziewałem się tylko, że będzie ciasna!
      -Musi być ciasna.
      -No tak. Czy już działa?
      -Proszę naciągnąć bardziej.
      -Tak?

      -Jeszcze trochę. Na oczy, proszę naciągnąć.
      -Tak? Ależ ja nic nie widzę!
      -Coś za coś.
      -Ale już działa?
      -O, tak! Jasna to rzecz!
      -Nie widzi mnie Pan?
      -Nic a nic!
      -Proszę zawołać odźwiernego!
      -Ależ, Drogi Panie!
      -Proszę zawołać odźwiernego natychmiast!
      -Dobrze, już wołam... Jest Pan bardzo podejrzliwy... - mężczyzna uchylił drzwi i zawołał. Chwilę potem do pokoju wszedł znany nam postawny mężczyzna:
      -Słucham?
      -Nie widzi mnie Pan?
      -Kto tu jest?!
      -Nie widzi mnie Pan!?
      -Oczywiście, że nie widzę!
      -Ha!
      -Jest Pan niezwykle przenikliwym człowiekiem. Nie da się Pan wystrychnąć na dudka... - z wyraźnym szacunkiem w głosie powiedział staruszek.
      -Ileż jestem winien? - zapytał gość, ale widać wpadł już na inny pomysł, już wstawał z fotela, już spinał się w sobie, gdy ciężka dłoń widać skłoniła go do zmiany planów i rzekł: -To ileż jestem Panom winien?
      -Ależ drobiazg! Za coś takiego? Sto tysięcy.
      -Pije w głowę. Za mała jest.
      -Kupuje Pan czy nie?
      -To sporo, jak na zbyt małą czapkę...
      -To całkiem niewiele, jak na dobry interes.
      -Nie potargujemy się?
      -Niech będzie moja strata! Jest Pan niezwykle inteligentnym i przekonującym człowiekiem! Niech będzie dziewięćdziesiąt tysięcy! ... ale gotówką...
      -Zgoda!
      Była piękna, jesienna noc, księżyc świecił w pełni. Nie chciało się naszemu bohaterowi wracać do domu. Teraz mógł wszystko! Szybkim krokiem mijał uliczki, rozdeptywał kałuże, kopał w latarnie, wyrwał kwiat z butonierki jakiemuś mężczyźnie, zwyzywał nawet przechodząca staruszkę, ot tak, dla zabawy. Usiłował właśnie zdobyć kolację, pozbawiając jej stójkowego, gdy ten spojrzał nań karcąco.
      -Widzę, że jesteście w dobrym humorze, obywatelu?
      -A widzi Pan tę czapkę? - naciągnął czapkę mocno na oczy – Niewidka!
      -A widzi Pan tę czapkę? - poprawił czapkę policjant – Policyjna!
      I tak zakończył dzień, a raczej rozpoczął nowy dzień, nasz bohater w przymałej czapce. Być może historia ta nie ma morału, może sensu nie ma, może nie ma ani jednego, ani drugiego, ale zapewniam Was, że jeśli kupujecie czapkę, nawet magiczną, warto sprawdzić, czy nie jest za mała.

Myśli - Ateizm religią?


środa, 11 listopada 2015

Prawie bajka - Cztery i pół kanarka



Cztery i pół kanarka

      Spóźniał się znowu. Zawsze się spóźniał, ale tym razem przesadził. Biegł wąskimi uliczkami wpadał na przechodniów, kilka razy gubił kapelusz. Przejeżdżająca dorożka zachlapała mu frak, potem wdepnął w kałużę. Klął pod nosem, klął na głos. Zdyszany wpadł do klatki. Próbował jakoś oczyścić zachlapane pończochy – bezskutecznie. Wbiegł po schodach i zapukał w okazałe, zdobione mosiężną tabliczką drzwi.
      -Panie Aleksandrze!
      -Bardzo przepraszam, bardzo przepraszam, Panie Józefie, ale do ostatniej chwili robiłem korektę. - w tym momencie wypadła mu z rąk teczka i kartki rozsypały się po podłodze.
      -Skończył Pan ją zatem?
      -Tak, tak! Skończyłem! - obaj panowie na kolanach zbierali kartka po kartce.
      -Jak brzmi tytuł opowieści?
      -Cztery i pół kanarka.
      -Cztery i pół… czego?
      -Kanarka. Cztery i pół kanarka.
      -Kanarka?
      -Taki ptaszek, rozumie Pan? Takie żółte, bardzo sympatyczne…
      -Wiem jak wyglądają kanarki, ale cóż to za tytuł powieści?
      -Dla humoru, dla humoru, Panie Józefie kochany! To przecież komedia!
      -Mówił Pan, że to powieść przygodowa?
      -Tak, komedia przygodowa...
      -Hmmm. I co robią te kanarki?
      -Kanarki nic nie robią. To tylko tytułowe kanarki.
      -Hmmm, tytułowe kanarki.., dobrze, ale musi być jakiś bohater?
      -Jest, jest, musowo, że jest bohater!
      -No, Panie Aleksandrze, niechże się Pan zmiłuje i zdradzi mi zaraz kim jest bohater!
      -A, tak… Bohater… Bohaterem jest bałwan, który szuka swojego nosa, bo tam, gdzie mieszka, nie rosną marchewki!
      -Bałwan? To przygody bałwana?
      -A Czy bałwan nie może mieć przygód?
      -No, tak, tak, bałwan tez może mieć przygody. Gdzież pomieszkuje ten bałwan, zatem?
      -Bałwan mieszka nad Nigrem.
      -Gdzie? Panie Aleksandrze! Ależ w Afryce nie ma bałwanów!
      -W każdym razie nie ma marchewek i stąd cała przygoda.
      -Ależ z czego te biedne, murzyńskie dzieci miały tego bałwana ulepić? Panie Aleksandrze kochany! Zmiłuj się Pan!
      -Ależ to magiczny bałwan! - mówił z przejęciem - Wyczarowany, rozumie się, Panie Józefie!
      -Wyczarowany bałwan?
      -Tak.
      -A kto go wyczarował?
      -Szaman, oczywiście, mag wioskowy!
      -A nie mógł ten szaman wyczarować też marchewki?
      -Nie mógł! Czego by szukał bałwan? A poza tym, może szaman nie wiedział co to marchewka?
      -A wiedział co to bałwan?
      -Dobry szaman wie dużo rzeczy, ale nie może wiedzieć wszystkiego przecież.
      -Ach, tak. A bałwan?
      -Co bałwan?
      -A bałwan skąd wiedział o marchewce?
      -Panie Józefie! To bajka, a Pan musisz wszystko traktować logiką!
      -Dzieci, rozumiesz Pan, Panie Aleksandrze, muszą wszystko…
      -A daj Pan spokój z dziećmi! To nie jest powieść dla dzieci!
      -Jak to nie dla dzieci? Kanarki, bałwan szukający nosa, magik i marchewka, której nie było. To przecież nie jest chyba…
      -A właśnie, że jest! To jest powieść dla dorosłych!
      -Dla dorosłych? Chyba nie jest to coś nieprzyzwoitego? - zachichotał.
      -Ależ jest! To bardzo nieprzyzwoita powieść!
      -Panie Aleksandrze! Pan zwariował! - wziął do ręki pierwszą lepszą stronę i zaczął czytać. Krzywił się,       mrużył oczy, przecierał czoło chusteczką. -Mój boże! To już prawie pornografia, Panie Aleksandrze kochany!
      -Zobaczy Pan, to będzie bestseller! Kobiety będą się o tę książkę zabijały, powiadam, Z A B I J A ŁY!
      -To to dla kobiet jest opowiadanie? A po cóż zabijać kobiety! Niech one sobie spokojnie żyją! - popatrzył w kartkę, poprawił okulary i zacytował: -Powoli Aniela rozwiązywała wstążki u gorsetu, a bałwankowi schowanemu za zasłoną robiło się coraz goręcej…”. Ależ Panie Aleksandrze! Zmiłuj się Pan!
      -Detal!
      -A ten fragment z termoforem to też detal?! Pani Aleksandrze Kochany!
      -Słabości, słabości, słabości! To właśnie całe sedno opowiadania! Bohatera powoli zabijają jego własne żądze.
      -Żądze? Na Rany Chrystusa! To Pan mnie zabijesz! A gdzie tu te kanarki!?
      -Te kanarki to taki symbol. Kobiety mają motyle, bałwan ma kanarki.
      -I gdzie on je ma, te kanarki?
      -On ma te kanarki w… A dajże spokój z kanarkami, Panie Józefie! To taka przenośnia…
      -Ależ ja rozumiem! Rozumiem, że przenośnia, Panie Aleksandrze Kochany, ale dlaczego cztery i pół kanarka, a nie dajmy na to, jeden cały kanarek, no, niech nawet będą cztery, ale cztery całe kanarki?
      -Powieść musi dać do myślenia, musi sprawić, że czytelnik po odłożeniu książki zastanowi się. Westchnie. Pomyśli o kanarkach…
      -Zmiłuj się Pan! Murzyn, magik, marchewka, bałwan, żądze i pół kanarka! Toż to komedia!
      -Przecież mówiłem, że komedia!
      -Ależ tak nie można, Panie Aleksandrze Kochanieńki!
      -Dlaczego nie można? Dlaczego nie można? Czy Krasicki pytał kogo, czy bohaterami mogą być zwierzątka? Czy Mickiewicz pytał kogo, czy robak może być bohaterem?
      -Ależ Panie Aleksandrze! Nie jest Pan jeszcze Mickiewiczem, by z bałwana robaka robić! Tfu! Co ja plotę! Ależ to wszystko była poezja, bajki, Panie Aleksandrze!
      -I to właśnie też jest bajka!
      -Ależ to już pornografia! Posłuchaj Pan swojej bajki: „Hrabia objął wpół żabkę i szeptał jej do ucha lubieżne słówka, takie słówka, że ta aż...”. Panie Aleksandrze! To trzeba koniecznie wykreślić!
      -Moja żabka Panu przeszkadza, Panie Józefie, ale księżniczki całującej ropuchę to Pan braciom Grimm nie wycinał!
      -Ależ to była niewinna bajka!
      -Zawsze zaczyna się niewinnie!
      -...ale nie zawsze kończy się orgią, jak u Pana, Panie Aleksandrze Kochany!
      -Ależ to najważniejsza część powieści! Bałwan odnajduje upragniony nos…
      -… marchewkę…
      -… odnajduje upragnioną marchewkę, ale zapomina, że jest ze śniegu i ginie miotany zgubnymi żądzami!
      -Ale czy on musi umierać w ramionach aż trzech nierządnic? Czy nie może skonać na jakimś trawniku, jak każdy, normalny bałwan?
      -Wtedy bajka by nie miała morału, a i cóż to za przygoda?! Bałwan na trawniku! Też Pan wymyślił, Panie Józefie!
      -To prawda, że nie mam zbyt bujnej wyobraźni, ale i dlatego też nie pisuję książek…
      -A ja mam wyobraźnię i dlatego pisuję książki!
      -A tutaj Pan nie przesadził? - poprawił okulary, odchrząknął i zacytował znowu: -”Chrup, chrup, chrup i tyle pozostało z dumy naszego bałwanka!”. Panie Aleksandrze kochany, to już zakrawa na pornografię!
      -Przecież to marchewka!
      -A ja już wcale nie wiem, czy ta Pańska marchewka, to na pewno jest marchewka!
      -Aha! To w Pańskich myślach marchewka przestała być marchewką! Przestała być nosem bałwana! Marchewka rozbudziła Pańską wyobraźnię, a to znaczy, że moja powieść już pobudza wyobraźnię, a przecież jeszcze jej Pan nie czytał!
      -Marchewka… wyobraźnię… bałwan i kanarki… Niech mi Pan raz jeszcze wytłumaczy, o co chodzi z tymi kanarkami? Dlaczego cztery i pół kanarka!?
      -To proste. „Ptaszek” to bardzo nieprzyzwoity tytuł, zwłaszcza, jak na przygody bałwanka. Prawda?
      -Tak, prawda…
      -„Dwa ptaszki” brzmią co najmniej dwuznacznie, przyzna Pan?
      -No, tak, tak, dwuznacznie dość, tak…
      -„Trzy ptaszki” już brzmią całkiem niewinnie, dużo lepiej, ale nie mają wyrazu, nie mają tego czegoś, nie sądzi Pan?
      -Być może nie mają, być może nie mają…
      -A „pięć ptaszków” to stanowczo za dużo…
      -Rozumie się, że za dużo…
      -Cztery ptaszki brzmią całkiem niewinnie, a zarazem intrygująco.., nadąża Pan, Panie Józefie?
      -Tak, tak, nadążam, oczywiście, nadążam…
      -Zatem logicznie rzecz biorąc „cztery i pół ptaszka”, to nie dosyć, że tytuł niewinny, intrygujący, ale i dający do myślenia! Logiczny wybór, prawda?
      -Tak, to bardzo inteligentny wybór, ale dlaczego te ptaszki to kanarki?
      -Panie Józefie! Niechże Pan nie mówi, że kanarki też Panu przeszkadzają? To bardzo ładne ptaszki!

wtorek, 10 listopada 2015

Bajka - Jak Żwirek i Muchomorek bardzo się zdenerwowali


Jak Żwirek i Muchomorek bardzo się zdenerwowali

      Skrzaty to niezwykle spokojne stworzenia, a najspokojniejszymi skrzatami byli Żwirek i Muchomorek. Jednak w życiu nawet najspokojniejszego skrzata pojawić się może chwila, gdy ten będzie musiał dać komuś w mordę.
      Żwirek i Muchomorek obudzili się jak zwykle bardzo wcześnie. Słońce dopiero wstawało, rosa okrywała dach domku, a mgła zakrywała jeszcze wszystko dokoła.
      -Zimno mi! - zajęczał Muchomorek.
      -Zrobię nam gorącej herbatki!
      -Z rumkiem, z rumkiem, Żwirku!
      Na szczęście piecyk przez noc nie zagasł i już za chwilę w całym domku pachniało herbatką z rumem.
      -Ojej! Jakże ona przepięknie pachnie, Żwirku!
      -Tak, Muchomorku, coś mi się wydaje, że to najlepsza herbatka z rumkiem jaką piliśmy!
      Przyjaciele długo pili swoją herbatę, delektując się każdym łykiem.
      -Muchomorku, mgła jeszcze sobie nie poszła…
      -Ona chyba w ogóle dzisiaj nie chce sobie iść, Żwirku!
      Otworzyli drzwiczki najciszej jak umieli i wyjrzeli z domku.
      -Ojej, ona i tutaj jest, Muchomorku – szepnął Żwirek.
      -Wiesz co, Żwirku, udawajmy, że jej nie widzimy, to może sobie sama pójdzie?
      I tak też zrobili. Zaparzyli sobie jeszcze herbaty, usiedli przy oknie i w ogóle nie zwracali na mgłę uwagi. Mijały godziny, a mgła wcale iść sobie nie chciała. Skrzaty zaczęły się już całkiem poważnie martwić i postanowiły sobie solennie, że wyjdą z domku i zrobią z tym wszystkim porządek.
     -Ojej! Żwirku! Coś mi się zdaje, że to wcale nie jest mgła!
     -Muchomorku, to dym jest przecież!
     -Ojej! A jeśli to las nam się pali?!
     -Musimy ratować las, Muchomorku!
     -Ależ to dym z naszej polanki, Żwirku! Trawę wypala łobuz jakiś!
     I rzeczywiście, na polance leżał sobie Żuczek Gnojony i sobie trawę palił.
     -Myśleliśmy, że się pali, bo dymu tyle w całym lesie, a to ty sobie palisz tutaj w najlepsze!
     -Jeśli myślicie, że się z wami podzielę, to bardzo się mylicie.
     -Ależ my wcale niczego od Ciebie nie chcemy!
     -Chcemy tylko, żebyś sobie poszedł i zabrał swój dym z lasu! - krzyknął Żwirek.
     -Będę palił, gdzie mi się podoba!
     -Czekaj no tylko, ty draniu! - zdenerwował się Muchomorek.
     -Zostaw, Muchomorku! Nie warto!
     Bardzo smutni wracali przyjaciele do swojego domku.
     -Mam świetny pomysł, Muchomorku! My też sobie zapalimy!
     -To bardzo dobry pomysł, Żwirku!
     Niestety bardzo szybko humorki znów się popsuły naszym skrzatom.
     -A gdzie się podziały nasze krzaczki, Muchomorku?
     -Nie ma ani jednego! Ani jednego! Wodniczek! To Wodniczek nam podprowadził krzaczki, Żwirku!
     -Ojej! I co my teraz zrobimy?
     Cały wieczór Żwirek z Muchomorkiem szeptali o czymś przy herbatce z rumkiem. W nocy długo spać nie mogli, albo nie chcieli. Czegoś szukali w piwnicy i na strychu czegoś szukali, wynieśli coś z altanki, ale tak, by nikt nie widział. Bladym świtem Żwirek i Muchomorek w grobowych nastrojach wyruszyli szukać Żuczka. Nie musieli szukać daleko, bo ten znów leżał sobie na polance w kłębach szarego dymu.
     -Skąd masz trawę, draniu! - zakrzyknął Muchomorek łapiąc Żuczka za klapy marynarki. Temu okulary spadły z nosa, a Żwirek niewiele myśląc strzaskał je butem.
     -Skąd masz trawę, złodzieju jeden! Draniu!
     -Ależ panowie! To jakieś nieporozumienie! To jakaś pomyłka!
     -Już ja wiem, kto tu jest pomyłka! Draniu!
     -Do worka z nim, Muchomorku! Do worka!
     Gdy Żuczek wylądował już w worku, przyjaciele postanowili chwilę odpocząć. Uczciwie podzielili się resztką skręta i już dźwigali worek, już pogwizdując maszerować mieli dalej, gdy na polankę wpadła Rusałka:
     -Dzień dobry, Żwirku! Dzień dobry, Muchomorku!
     -A dzień dobry, Rusałko! Dzień dobry!
     -Jak się masz, Rusałko? - dorzucił Muchomorek.
     -Co Wy tam niesiecie w tym wielkim worku?
     -Nie twój zasr… - tu przerwał Muchomorkowi Żwirek:
     -A nic, takie tam... na kupę kompostową, Rusałko. - co mówiąc grzmotnął łokciem w worek.
     -Nie widzieliście może Żuczka, przypadkiem?
     -My? Nieee… Skąd.. Dlaczego byśmy mieli?
     -Bardzo chcielibyśmy z Tobą porozmawiać, Rusałko, ale bardzo się spieszymy. Bardzo Cię lubimy, Rusałko.
     -Tak, tak, bardzo Cię lubimy, Rusałko! - dorzucił Żwirek dźwigając worek.
     -No nic, to ja już sobie lepiej pójdę…
     -Tak, tak, już lepiej sobie idź!
     -Bardzo Cię lubimy, Rusałko! - dorzucił Żwirek.
     Worek był coraz cięższy, a do stawu coraz dalej. Na pewno by się przyjaciele po drodze zmęczyli, więc tak na wszelki wypadek postanowili odpocząć jeszcze odrobinkę.
      -Wypuście mnie, bardzo was proszę! - zapiszczał błagalnie worek.
      -A oddasz nam nasze krzaczki?
      -A oddasz krzaczki, draniu!? - powtórzył Muchomorek.
      -Bardzo bym chciał, ale nie mogę!
      -Dlaczego niby nie możesz?
      -Właśnie! Dlaczego niby nie możesz, draniu!? - znów powtórzył Muchomorek.
      -Nie mogę oddać krzaczków, bo ja ich wcale nie mam!
      -A kto ma nasze krzaczki?
      -No właśnie! A kto ma nasze krzaczki, draniu jeden!?
      -Nie wiem nic o waszych krzaczkach!
      -To skąd miałeś skręta?
      -A właśnie! Skąd miałeś skręta, draniu!?
      -Mam skąd wszyscy mają! Od Rusałki! Wypuście mnie!
      Tego już było za wiele. Ani Żwirek ani Muchomorek nie wiedzieli, któremu bardziej się krew ze złości zagotowała. Pobiegli ile sił w nogach z powrotem na polankę. Aż podskoczyli ze złości na widok Rusałki, właśnie pieniądze liczyła. Zobaczyła dwa wściekłe skrzaty i rzuciła się do ucieczki.
     -Stój! Stój Rusałka!
     -Stać! Pieprzona Rusałka! Draniu!
     -Draniu?

     -Ech! Gonić ją!
     Ile sił w nogach Muchomorek biegł przed siebie, także ile sił w nogach biegł Żwirek. Dyszeli ze złości i ze zmęczenia. I już prawie Rusałkę dogonili, gdy ta zatrzymała się nagle i z całej siły uderzyła torebką Muchomorka w nos, po czym wzbiła się w powietrze i tyle ją widziano. Zdążyła jeszcze tylko pokazać skrzatom środkowy palec.
      -Ojejku! Nos mi złamała, Żwirku! Nos mi złamała!
      -Zobaczysz! Wyrwiemy ci skrzydełka, draniu! Złodzieju jeden!
      -Nos mi puchnie, Żwirku! Na pewno złamała mi nos!
      -Powąchasz kleju i nos będzie jak nowy! Ale co my zrobimy bez naszych krzaczków?
      -Trzeba będzie znów pójść do szkoły, Żwirku.
      Nie musieli jednak nasi przyjaciele iść do szkoły. Jeszcze tego samego wieczora przyszła Rusałka z Żuczkiem, przynieśli nie tylko wszystkie krzaczki, ale i litra, i coś na zagryzkę. Było bardzo wesoło. Nad ranem Rusałka właśnie zbierała się do wyjścia i czegoś szukała w torebce, co widząc Muchomorek zapytał:
      -Tego szukasz, Rusałko? - i pokazał Rusałce jej własne skrzydełka.
      -Będziesz miała nauczkę! Draniu! - dorzucił Żwirek.


poniedziałek, 9 listopada 2015

Bardzo Stara Historia


Bardzo stara historia

      Wszystko to było bardzo dawno temu. Tak bardzo dawno temu, że nikt już nawet nie pamięta, czy to była prawda, bajka, czy legenda. To jedna z tych historii, które bardzo przyjemnie się opowiada, ale których bardzo trudno się słucha. Nie wątpię, że każdy z Was już tę historię słyszał i to zapewne nie raz słyszał, ale czy na pewno pamiętacie ją całą? Zwykle zaczyna się ta opowieść od słów: „a pamiętacie jak...”, „a wiecie, że kiedyś to...” albo „za moich czasów to...”. Nie jestem pewien, czy ktokolwiek wysłuchał tej historii do końca, ale jestem pewny, że nikt jej nie opowiedział do końca. A było to mniej więcej tak:
      Były to czasy, gdy wszyscy byli młodzi, piękni, zdrowi i bogaci, a kobiety nad wyraz były urodziwe i ponętne. Nawiasem mówiąc, więcej ich było, niż kiedykolwiek i w ogóle ich było, ale i tych mężczyzn także nie było, więc macie pojęcie jakieś o tym jak było. Nieważne jak było, ważne, że było pięknie. Zatem, było pięknie. Były maje, były bzy, była ona i oczywiście był ten, co opowiadał. To nieważne, że i jego nie było, ważne, że pięknie było. To mniej więcej wtedy on, niezmiernie przystojny, zobaczył ją gdzieś tam, nieważne gdzie, w parku, w geesie czy w monopolowym. To nieważne przecież. Ważne, że ją wypatrzył, a ona jego. Tak to się zaczyna, zawsze tak samo się zaczyna. Oczywiście były łzy, było rozstanie, nieszczęście było. I nieważne, że tego też nie było, ważne, że łzawe było. Potem on ją zdradził, ona go rzuciła, czy też ona go zdradziła, a on ją rzucił, to też nieważne, bo i tego nie było. Ważne, że historia wzruszająca była. Potem on wspominał coś o tym, że on ją bardzo i do końca już i że on nigdy, ona zawsze jego i nigdy ani on, ani ona nie zapomną… Potem opowieść się urywa, on płacze, ona płacze, choć jej wcale nie ma, ale i jego nie było. Wtedy on wskazuje na dziecię na zdjęciu i mówi; „Mój nygus”, a ona na tym samym zdjęciu pokazuje to samo dziecię i ze łzami w oczach mówi; „mój jedyny, podobny, prawda?”. I on płacze, i ona płacze, i wszyscy płaczą. I nieważne, ze to wszystko nieprawda, nieważne, że nic z tego nigdy miejsca nie miało. Ważne, że pięknie było. To wszystko co mieli. I on i ona. Choć ich wcale nie było.

niedziela, 8 listopada 2015

Bajka - Ósmy Krasnoludek


Ósmy Krasnoludek

      W historii zdarza się, że nawet wielcy bohaterowie znikają. Byli, byli, byli, a tu nagle – nie ma i nie było. Podobnie zdarzało się w bajkach, bo w bajkach, jak w życiu; historię piszą sprytniejsi.

      -(…) Niniejszym, sąd uznaje winnymi wyżej popełnionych czynów i skazuje oskarżonych; Mędrka Marię Myślisobiecochcińskiego, Gburka Żulinka, Apsika Roznosińskiego, Wesołka Podśmiechujkę, Śpioszka Cudzołóżkę, Gapcia Gapołowicza, Nieśmiałka Park-Pokazywałka oraz Cwaniarka Spryciulińskiego na dzisięć lat ciężkich robót społecznych o zaostrzonej upierdliwości.

      W sali podniósł się gwar, ktoś krzyknął: „sędzią kalosz!”, ktoś inny cisnął bananem, ktoś jeszcze zawył: „hańba!”. Rumor był taki, że nie było słychać sędziowskiego młotka, a gdy wreszcie policjanci uspokoili pałkami nieco zapał co poniektórych, dało się słyszeć piskliwy głosik: „A i dobrze, wciórności!”. I nagle zapadła cisza.

      W ten sposób ośmiu krasnoludków, zwanych „Gangiem z Przecinaka”, przejść miało do historii. Tak bowiem zaczęła się ich praca dla słynnej w całej krainie kurtyzany, Śpiącej Królewny. Wprawdzie „królewna” to nieco przez historię odmieniony przydomek, ale i tak wciąż dość wymowny. Można o Śpiącej Królewnie wiele powiedzieć, ale na pewno była i pozostanie królową w swoim fachu. W każdym razie pracy było dużo, bardzo dużo. Handel narkotykami, przemyt papierosów, nielegalna bimbrownia, hazard, prostytucja – jak to w bajkach, rzecz jasna. Krasnoludki pracowały w pocie czoła od rana do wieczora i to pracowały społecznie, za darmo, a Królewna całymi dniami tylko spała. Spała i to właściwie z każdym, za wyjątkiem krasnoludków. Miała jednak i ona swoje marzenia. Marzyła mianowicie, że któregoś dnia spotka bogatego księcia, który ją poślubi, a potem, jak mawiała dość często, podzieli się majątek i „będzie ją mógł pocałować”.

      Mijały dnie, mijały miesiące i powoli zaczęły płynąć już lata całe, a książę się nie pojawiał. Nie, nie, pojawiali się różni, a i owszem, nawet królewięta, ale żaden żenić się nie chciał. Usychała nasza królewna, smuciły się krasnoludki. Nie raz i nie dwa cały towar szedł na zatopienie smuteczków. Jak mawiał Wesołek; „nie ważne, że nie na swoim robimy, grunt, że jest działka – działka też grunt”, dostawał wprawdzie za to od Gburka w mordę, ale po pijaku i tak wszyscy wszystkim powtarzali, że bardzo się kochają. Wszystkie krasnoludki robiły to co zwykle, tyle, że za darmo, rzecz jasna. Tak więc Mędrek wciąż pisał odwołania i prośby o wcześniejsze zwolnienie – bez skutku. Nieśmiałek straszył w parkach i nieraz wracał z podbitymi oczyma. Gapcio wiecznie gubił działki i także nieraz wracał z podbitymi oczyma. Śpioszek znikał na noce całe – i on także wracał nieraz z podbitymi oczyma. Gburek urządzał burdy w remizach – i on także często wracał z podbitymi oczyma. Wesołek wciąż palił skręty, zużywał towar miast go upłynniać – więc i on wracał czasem z podbitymi oczyma. Apsik jedynie nie wracał z podbitymi oczyma, ale on zawsze wyglądał tak, jak by miał podbite oczy. Sugerował, że można by na „chorobowe” i zbierał nawet wszelką medyczną dokumentację, w tym dokumentację Królewny, za co dostał raz w oko od Królewny z kolei. Wszystko to notował Cwaniarek mówiąc, że, cytuję; „ja Wam wszystkim jeszcze..! Zobaczycie!”. I oczywiście miał podbite oczy.

      Któregoś dnia do chatki ktoś zapukał. Akurat krasnoludków nie było, a i klienta nie było, więc otworzyła drzwi Królewna. Niestety nie był to oczekiwany książę, a staruszka jakaś skrzywiona i to w moherowym berecie.

      -Co, kurwa jest? - zapytała słowiczym głosem Królewna.
      -Pora późna, zmiezcha sie, a ja stara i schorowana z Ciemnoklęków idę…
      -Ale o co chodzi?
      -Eee, ksiundz jest nowy na wiosce. Cud łocekujemy. No, spokoju ni ma! Jak kraka nie kupie, to to razo widzenia na wiosce nie byndzie i….
      -Aaa, było mówić! Poczekaj, stara. - poszła Królewna po działkę dla starowinki, na wadze nie oszukała, ceny nawet nie zawyżyła i już tę cenę podawała, gdy uśmiechnięta bezzębnie staruszka rzekła:
      -Ło! Widze, że serdusko mas dobre, a napij no się jabcoka! - i podała Królewnie butelkę. Ta z gwinta mocno pociągnęła, aż ją zemdliło... I tak właśnie znalazły ją krasnoludki. Ucieszyły się wszystkie bardzo! Spakowały się szybciutko, a jeszcze szybciej spakowały cały towar i kosztowności Królewny. Właśnie ślęczały nad mapą głośno się ze sobą kłócąc, gdy nagle rozległo się pukanie…
       -Jest tam kto? - wołał głos zza drzwi.
       -A Ty, kurwa, kto? - zapytał Gburek.
       -Królewicz Ben Landen, który to osobiście przybył, by prosić o rękę Śpiącą Królewnę! Jest królewna w domu, aby?
       W pierwszej chwili krasnoludki w popłochu rzuciły się do ucieczki, lecz Mędrek zatrzymał wszystkie i znacząco wzniósł do góry palec. Krasnoludki zamarły w oczekiwaniu. Wtedy głos zza drzwi znów zapytał:
     -A czy Śpiąca Królewna w domu, aby??
    -W domu, w domu! Śpi właśnie… Już otwieramy, już otwieramy! – zakrzyknął Mędrek. Straszny się zrobił popłoch i hałas, aż wreszcie drzwi się otworzyły, a w nich ukazał się piękny jak jarzębina książę.
      -Prowadźcie do królewny! - i poprowadziły krasnoludki księcia do śpiącej Śpiącej Królewny. Popatrzył na jej śliczne lico i rzekł:
      -Królewna śpi jeszcze?
      -Eee! Udaje! - odpowiedziały krasnoludki chórem.
      -Alkoholem strasznie zalatuje ona…
      -Eee! Waleriana! - zakrzyknęły zgodnie krasnoludki.
      -Strasznie się przejęła, gdy usłyszała, że książę puka! - dorzucił Mędrek.
      -Nieśmiała ona taka bardziej – dorzucił Nieśmiałek.
      -Jak kurwa mać! - dorzucił Gburek.
      -Spać lubi! - mruknął Śpioszek.
      -Oj, lubi! - zachichotał Wesołek.
      -A, psik! - kichnął Apsik.
      -Jak kurwa mać! - zaśmiał się Gapcio nerwowo.

      -To jak będzie, kierowniku? - zapytał Cwaniarek, stukając księcia łokciem – Całujemy królewnę?

      -Oj, tak! - i już się bezczelnie pochylał, gdy Mędrek złapał go za ramię:

      -Zaraz, zaraz, a forsa?!

      -Jak to, a za co „forsa”? Jaka „forsa”?

      -O! Niby królewicz, a na kino żałuje! - warknął Śpioszek.

     Rozdał książę krasnoludkom szczerozłote dukaty, dał też na wódkę i na taryfę i coś ekstra jeszcze. Wszystkie krasnoludki zadowolone z domku już wyszły, tylko jeden Cwaniarek za piecem się schował z aparatem w fotograficznym.

      Co było dalej wszyscy wiemy. Wszyscy byli szczęśliwi! Szczęśliwa była królewna! Obudziła się przed ślubem jeszcze, jednak za późno, by testy wyszły negatywnie. Szczęśliwy był królewicz! Nici wyszły z rozwodu, bo intercyzę sprytnie sporządził. Szczęśliwe były krasnoludki, bo nie dosyć, że królewicz nie żałował pieniędzy, to jeszcze i towar i chatka im się ostała! Wszystko dobrze się skończyło, choć czasem królewicz wspominał coś pod nosem o pieprzonym „ósmym krasnoludku” i potajemnie słał koperty niejakiemu Spryciulińskiemu. 

Bajka - Zębowa Wróżka


O Zębowej Wróżce – historia prawdziwa


      Któż nie słyszał o wróżkach, które zabierały dzieciom zęby, a zostawiały pieniądze? Bardzo ładna i ciekawa to bajka, szkoda jednak, że tylko bajka… Nieco inaczej wyglądała ta historia, chociaż Zębowa Wróżka jest jak najbardziej historyczną postacią.
      Wszystko zaczęło się dawno temu, kiedy jeszcze w krainie fiordów pomoc socjalna nie stała na najwyższym poziomie. Konstytucja przewidywała wprawdzie wypłacanie becikowego każdemu dziecku i to zupełnie za darmo, jednak czasy były trudne i wróżki pracujące w pomocy społecznej musiały jakoś wiązać koniec z końcem. Roznoszenie pieniędzy dzieciom wcale nie było rzeczą prostą, zwłaszcza w zimie. Niejedna wróżka utopiła się w czasie sztormu, niejedna spadła z nieba w czasie burzy, a i w górach do tej pory można znaleźć zagubione, drobne szkielety ze skrzydłami. Nie było wróżkom łatwo, oj nie było.
      Frigga Kardynalsson była bardzo przedsiębiorczą wróżką, choć pracowała od niedawna. To dzięki niej wróżki otrzymały dotacje z Unii Fairytalskiej, kombinezony aerodynamiczne i skrzydła o skośnym układzie. To wszystko jednak nie poprawiło trudnej sytuacji lokalnego MOPS'u (Ministerstwo Ostentacyjnej Propagandy Sukcesu – Wróżkowa Pomoc Społeczna podlegała właśnie temu ministerstwu), ponieważ niedawno postanowiono przenieść siedzibę do Starego Zamku, a jak by tego było mało, trzeba było płacić krasnoludkom za prowadzenie księgowości. Trzeba Wam wiedzieć, że biurokracja była wtedy straszna, a krasnoludki bardzo chciwe. Sam gabinet prezesa zajmował całą salę tronową. Ze względu na kłopoty finansowe właśnie, ustalono, że becikowe płacić się będzie „dzieciom jedynie i to po uprzednim zdeponowaniu zęba” (dz. ust. nr. 231/12/c). Interpretację prawa pozostawiono lokalnym komórkom. I tu właśnie zaczyna się nasza historia.
      Wróżki ochoczo wzięły się do pracy. Magazyny przepełnione były zębami. Podpisano umowy na sprzedaż zębów m.in.do Państwa Środka, a tam wyrabiano z nich dziurkacze, korale, sztuczne szczęki, pamiątki, zabawki, gryzące czapki i bogowie jedni wiedzą co jeszcze… Wróżkom zaczęło się powodzić nieco lepiej, ba! Niektóre nawet przytyły i to na tyle, że potrzebowały dłuższego pasa startowego, a każdy bagaż podręczny podlegał dodatkowym opłatom! Fridda szybko zaczęła zwracać na siebie uwagę koleżanek. Codziennie pojawiała się w innej kreacji, słynęła z największej kolekcji bucików i, w przekonaniu większości personelu, zoperowała sobie nosek.
      To mniej więcej wtedy zaczęły dziać dość dziwne historie. Znacznie wzrosło zapotrzebowanie na sztuczne szczęki i tarki do jabłek. W samym Starym Fiordzie sprzedaż sztucznych szczęk wzrosła do 67 koma 7 procenta! Protetycy mieli tak dużo pracy, że odkupowali zęby od wróżek (niejednokrotnie nielegalnie). Rozwinął się czarny rynek. Ceny złota nagle podskoczyły, cenny kruszec coraz częściej rozświetlał uśmiech ludu. Pojawiły się pytania, a gdy pojawiają się pytania, muszą pojawić się i anonimy. Stosy donosów zasypywały Ministerstwo Prawdy i Porozumienia Wewnętrznego. Powstała Specjalna Komisja Śledcza do Spraw Protetycznych i Bezzębnych. Posiedzenia jawne i tajne trwały całymi latami, donosy się mnożyły, plotki się rodziły i nic z tego nie wynikało. A Fridda jak kwitła - tak kwitła. Rzuciła pracę, wyszła bogato za mąż, zamieszkała w Pałacu pod Blaszką, stała się znaną w świecie blogerką modową. Nie wyobrażano sobie porannych wiadomości, bez słowa o Friddzie. I wtedy zaczęły się kłopoty naszej bohaterki. Paparazzi nie odstępowali jej ani na krok. W gazetach roiło się od plotek, wspominano o bankructwie, depresji, kłopotach małżeńskich i mówiono coraz głośniej o „aferze zębowej”. Rojalistyczny rząd upadł, a władzę przejęły krasnoludki. Patria Krasna i Ludzka, obiecywała rozliczyć wszelkie afery i wylać lewaków. MOPS stracił dofinansowanie. Z każdym groszem należało się liczyć. Zaczęto nawet liczyć i mierzyć każdy ząb i to właśnie doprowadziło do wykrycia szokującej prawdy. Szacowało się, że jedynie 94 koma 9 procenta zmagazynowanych zębów jest zębami mlecznymi. Większość zębów pochodziła z niewiadomych źródeł i nie posiadała banderol. Zaczęły się przeszukania w domach wróżek. Areszty zapełniały się aferzystkami i aferzystami. Ceny zębów nagle wzrosły. Zastraszeni obywatele zaczęli głośno mówić. Komisja Śledcza trafiła na trop.
      Fridda stanęła przed Komisją Śledczą Krasnoludkową. Oto fragment stenogramu:
Antoni Mataczyrewicz (Krasna i Ludzka):
-Czy kiedykolwiek rozmawiała Pani z Gnomem Gnomowiczem Gnomoputinem?
Fridda Kardynalsson:
-Nie znam żadnego gnoma do … (niezrozumiale). Znaczy.., tyle co z gazet.
Antoni Mataczyrewicz:
-To ciekawe, bo na Pani bilingu widnieje numer Gnomoputinowa…
Fridda Kardynalsson:

-Zapewne pomyłka. Dzwonią do mnie setki osób, jestem znaną…

Antoni Mataczyrewicz:
-Nie pytamy się komu jest Pani znana, ale czy zna Pani Gnomoputinowa!
(…)
-Na Pani skrzydłach znaleziono śladowe ilości ładunków wybuchowych. Skąd one się tam wzięły, te ładunki?


-Nie wiem nic o żadnych ładunkach!

-Ciekawe. Aha…
(…)

      Proces był poszlakowy i głównie opierał się na donosach i opiniach krasnoludzkich ekspertów. Jedynymi dowodami w sprawie był zabezpieczony brak zęba u Helgi Mohersson, złamany dukat, którego rzekomo Friedda wręczyła Janowi Sługussowi, kamerdynerowi w/w Helgi Mohersson, oraz funt kłaków, zabezpieczony przez funkcjonariuszy CBA (Cech Budowniczych Afer), a który miał być wręczoną przez Friddę łapówką, przyjętą przez Prezesa MOPS'a, Maszciplacka Cienkoprzędka. Kadrynalsson została skazana na 12 wiosen pobytu w uzdrowisku o zaostrzonym rygorze: Cicho Synku.
      Sprawa ucichła. Popyt na szczęki zmalał, ceny złota się unormowały, liczba bezzębnych obywateli spadła znacząco i właściwie nikt już nie pamiętał, że była jakaś afera zębowa. Wtedy właśnie ukazała się, napisana w więzieniu, książka Friddy: „Ząb, zupa, dąb – kulisy afery zębowej”. Afera wybuchła na nowo. W swojej książce Fridda dokładnie opisuje mechanizm afery, powiązania i układy świata biznesu, polityki i stomatologii. Wznowiono posiedzenia Komisji Śledczej. Oto fragment przesłuchania Friddy:

Antoni Mataczyrewicz (Krasna i Ludzka):
-Czy zechciałaby Pani opisać nam mechanizmy działania grupy przestępczej, której Pani przewodziła?
Fridda Kardynalsson:
-Wypraszam sobie określenie „grupa przestępcza”. Wszystko odbywało się zgodnie z prawem!Nigdy nie robiłam niczego nielegalnego!
Antoni Mataczyrewicz:
-To niezmiernie ciekawe! A na jakiej podstawie Pani śmie twierdzić, że Pani działanie było zgodne z panującym prawem?
Fridda Kardynalsson:
-W ustawie było wyraźnie zapisane: „...dzieciom jedynie i to po uprzednim zdeponowaniu zęba” (dz. ust. nr. 231/12/c)...
Antoni Mataczyrewicz:
-Gdzie w treści ustawy jest mowa o tym, że można przemocą wyrywać zęby staruszkom?
Fridda Kardynalsson:
-Nigdy nie twierdziłam, że zęby były usuwane przemocą! Za każdy ząb płaciliśmy zgodnie z obowiązującymi stawkami! To sami obywatele prosili o usuwanie zbędnych zębów! W ustawie napisano: „dzieciom”, nigdzie nie był wymieniony wiek dziecka! Wszyscy jesteśmy czyimiś dziećmi!
(...)
Antoni Mataczyrewicz:
-Gdzie w treści ustawy jest mowa o tym, iż można kraść złote zęby?
Fridda Kardynalsson:
-(...) Nigdzie nie było napisane, że takie to a takie zęby można deponować, a takich to a takich zębów deponować nie można. Zdażało się, że.. że deponowaniu… ulegały także sztuczne zęby, także złote.
Antoni Mataczyrewicz:
-Czyli przyznaje Pani, że złote zęby były przedmiotem kradzieży?
Fridda Kardynalsson:
-Depozytami! Refundowanymi depozytami!
Antoni Mataczyrewicz:
-Czyli przyznaje Pani, że złote zęby były ”depozytami”?
Fridda Kardynalsson:
-… (niezrozumiale)
Antoni Mataczyrewicz:
-Jaki udział w aferze miał Gnom Gnomowicz Gnomoputin?
Fridda Kardynalsson:
-Nigdy nie spotkałam Gnomoputina.
Antoni Mataczyrewicz:
-Acha! „Nie spotkała Pani”, ale znała Pani Gnomoputina?!
Fridda Kardynalsson:
-… (niezrozumiale)
(...)
Antoni Mataczyrewicz:
-A gdzie jest bomba?!
(...)

      Kontrowersyjny tekst ustawy o treści: „...dzieciom jedynie i to po uprzednim zdeponowaniu zęba” poprawiono na: „… małym dzieciom jedynie i to po uprzednim zdeponowaniu zaplombowanego komisyjnie zęba jedynie mlecznego”. Taka treść obowiązuje wszystkie zębowe wróżki do tej pory. O wyrywanych przemocą zębach słyszy się już bardzo rzadko, a jeśli nawet, to zawsze zgodnie z ustawą; tylko małym dzieciom i tylko mleczne. Zastanawialiście się czasem, dlaczego nie możecie doliczyć się rano zębów Waszego dziecka?