wtorek, 26 stycznia 2016

Optymizm 7.65


Optymizm 7.65

Otwieram oczy. Świeci słońce. Pieprzone słońce. Jestem jednak uśmiechnięty. Sięgam pod poduszkę - jest! Wstaję. Wyciągam ramiona – to taki mój sport codzienny, zdecydowanie mi to wystarcza na cały dzień. Nawet spociłem się trochę. Zmęczony ćwiczeniem zapalam papierosa, wpatrując się w wypuszczany dym. W stłuczonym lustrze przeglądam się chwilę. Mam mieszane odczucia, więc już nie patrzę. Znów sięgam pod poduszkę. Jest! Jednak znów zerkam w lustro. Oczy wariata, oczy zatopione we wczorajszym wspomnieniu, we wczorajszym bólu, a może głupocie? Szklanka wódki. Zimna szklanka wody na twarz. Jakieś spodnie, jakaś koszula, krawat na gumkę, długo sznuruję buty, do kieszeni chowam granat – tak na wszelki wypadek. Siedzę na łóżku, patrzę w podłogę. Podnoszę krawat nad głowę, przechylam głowę i wystawiam język. Zerkam w lustro. Eee, już nie zerkam. Zabrałem przygotowaną torbę. Znów wspomnienia – gdyby na nie był taki prosty sposób... Patrzę w sufit, zbieram siły by otworzyć drzwi i wyjść. Czy czegoś nie zapomniałem? Ależ zapomniałem! Szybkim krokiem wracam do łóżka, wyciągam spod poduszki pistolet i chowam do kieszeni. W życiu miałem tylko trzech prawdziwych przyjaciół; Jim'a Beam'a, Johnny'iego Walker'a i Jack'a Daniels'a. Ostatnio do naszej paczki dołączył Walther Pepek. Obiecał nam wszystkim solennie, że rozwiąże wszelkie nasze problemy i kłopoty. Zdecydowanie jest optymistą. Ja zdecydowanie nim nie jestem i nigdy nie byłem.
Jestem gotów. Mogę wyjść.
A tu dzwonek...
Otworzyłem drzwi. Do mieszkania wpadł śliczny, dobrze zbudowany, z włoskami na brylantynkę, pachnący burdelem mężczyzna. Popatrzyłem na niego najwyraźniej jakoś dziwnie, bo nagle spotulniał, zrobił się mniej pewny siebie, przycichł i podszedł do mnie patrząc na mnie z ukosa. Odsunąłem się odruchowo, on nie podchodził, ale szepnął tak głośno jak można szepnąć z daleka:
-To ja...
-Jaki ja?
-Mały Inżynier...
-Kto?
-No wie pan, Mały Inżynier, zamawiał pan... - faktycznie, przypomniałem coś sobie.
-A tak, przepraszam, w kuchni jest kontakt, który... - a on nic, patrzy na mnie z uśmiechem.
-Czy ja wyglądam na elektryka?
-Przecież powiedział pan, że mały elektryk.
-Mały Inżynier.
-Co za różnica?
-To pseudonim... Jestem artystą, nie jakimś tam elektrykiem! - obrócił się z wdziękiem i znów się uśmiechnąć.
-To nie mógł pan nazwać się... Nie wiem, choćby Małym Misiuniem, czy jakoś tak?
-To takie niskie!
-Trudno, pomyłka.
-Jaka pomyłka? Ja tu kawał drogi jechałem!
-Pan jechał kawał drogi, a ja mam wciąż popsuty kontakt, Mały Inżynierze.
-Należy mi się za przejazd!
Należy ci się, oj należy – pomyślałem, ale byłem w dość dobrym humorze, więc postanowiłem coś innego.
-Pójdźmy na kompromis, Mały Elektryku...
-Mały Inżynierze!
-Mały Inżynierze. Ja ci nie zapłacę, a ty mi nie naprawisz kontaktu. W ramach napiwku nie zrzucę cię ze schodów. Zgoda?
-Dlaczego tak brutalnie zaraz?
-Brutalnie? - wściekły zacisnąłem pięści. Nawet nie zauważyłem, kiedy zniknął. Nigdy nikogo nie uderzyłem, ale gdy mnie szlag trafia odruchowo zaciskam pięści. No cóż, głupia sprawa.
Znów musiałem swoje przemyśleć nim postanowiłem wyjść z domu. Wychodzę. Mały Inżynier stoi pod oknem i rozmawia przez telefon. Śmieje się i gada. Gada i się śmieje. Ja idę, a on się śmieje. Znów trafił mnie szlag.
-Ja ci dam inżyniera, mikrusie zafajdany! - wyjąłem pistolet. „Dwa razy w pierś, raz w głowę”. Trzask! Trzask! Ledwo wrzasnął. Trzask! I wypchnąłem pięknisia przez okno. Nie wiem jak długo leciał. Nawet nie spojrzałem dokąd poleciał. Spokojnie poprawiłem krawat, zszedłem po schodach i wyszedłem na ulicę. Znów to cholerne słońce! Zasłaniam oczy i idę dalej.

-Dokąd? Do wydawcy? - zapytał taksówkarz.
Uśmiechnąłem się:
-Nie. Po kwiaty!
-Żona pana zabije! - zaśmiał się kierowca. Nie odpowiedziałem. Stukałem palcami w szybę całą drogę.
-Ma pan żonę, prawda?
-Mam żonę. - po chwili dodałem - Nie moją wprawdzie, ale żona jest żona, prawda? - Kierowca się zaśmiał i zaczął coś opowiadać. Nie mam pojęcia co i po co, miałem to gdzieś.
-Co kupić panu prezesowi? - zauważyłem, że im częściej noszę krawat, tym poważniejsze otrzymuję stanowiska.
-Nic, sam kupię. - wyszedłem z samochodu. Jednak przypomniałem sobie o czymś:
-Jakie kwiaty kupiłby pan kobiecie, którą bardzo pan kocha?
-Nie wiem... róże?
-Taaa...
-Bardzo czerwone, wielkie, kosz cały... Wie pan, one to lubią, zieleninę taką... Cholera je wie, zresztą.
-I tyle?
-Pffff... I wstążkę?
No to poszedłem do kwiaciarni, po ten kosz cały...
-Ile róż winienem kupić, by był to cały kosz?
-Och, to ze trzy tuziny!
-Trzy? To poproszę sześć tuzinów róż.
-Których?
-Najdroższych.
-Mogą być te?
-Mogą być te. Mam to... Obojętne. - Nawet nie spojrzałem.
-Będzie zachwycona! - rzuciła kwiaciarka z uśmiechem.
-Słucham?
-Będzie zachwycona takim bukietem!
-Też tak sądzę, chociaż to na pogrzeb raczej.
-Ojej! Jak mi przykro! Nie wiedziałam! Tak mi strasznie przykro... - w milczeniu układała te kwiaty, wreszcie znów pyta:
-Jakiś napis na szarfie?
-O, tak! "Jak się bawić, to się bawić!".
-Obawiam się, że nie mamy takiego... Tylko okazyjne mamy...
-To jest okazja... To może jest coś w rodzaju... "Wesołego jajka?".
-Też raczej nie...
-A macie coś optymistycznego w ogóle?
-O, tak... Na przykład to: "Młodej parze najserdeczniejsze życzenia"...
-Proszę wyciąć "młodej parze", resztę zostawić i będzie dobrze.
Wziąłem kwiaty, zapłaciłem i wyszedłem. Po chwili zastanowiłem się i wróciłem do kwiaciarni.
-Jak pani myśli, czy Mały Inżynier to dobry pseudonim artystyczny?
-Mały kto?
-Mały Inżynier?
-Brzmi interesująco... Taki majsterklepka? Złota rączka? - zaśmiała się jakoś idiotycznie.
Wyjąłem pistolet. Trzask, trzask. Nawet nie krzyknęła. Zdziwiła się. Więc strzeliłem jeszcze raz:
-Masz swojego majsterklepkę, idiotko.

Wsiadłem do samochodu z naręczem kwiatów, trudno było, ale wsiadłem.
-To dokąd jedziemy? Szefie? Do wydawcy?
-A wyglądam jakbym chciał mu wręczyć kwiaty? - Zaśmiał się, idiota.
-To dokąd?
-Nad morze. Wie pan, przepaść zakochanych, czy jak to tam się nazywa.
-Miłosna Skarpa?
-Może być skarpa, tylko nie spiesz się, człowieku.
Kierowca całą drogę patrzył na mnie jak na wariata, może i słusznie nawet. Całą drogę ukręcałem główki kwiatom i wrzucałem je do kosza. Trach... i do kosza, trach... i do kosza... trach... i do kosza.
-Nie szkoda takich pięknych kwiatów? To nie lepiej rozdać na ulicy? Tyle smutnych kobiet chodzi, czasem taki jeden kwiat, wie pan...
-Chuj z kobietami. - ukręciłem kolejną główkę i do kosza.
Kierowca resztę drogi milczał, a jednak zerkał na mnie czasem przez lusterko. Może zastanawiał się kiedy wezwać karetkę? Wreszcie ukręciłem wszystkie łebki. Cały kosz różanych łebków. Uśmiechałem się w duchu. Uznałem, że szarfa to jednak głupi pomysł. Wyjąłem z kieszeni długopis i kartkę papieru, nie pomyślałem o porządnej kartce i kopercie, ale pal to licho!
"To wszystko dni, które winniśmy spędzić, ale...". Skreśliłem wszystko. "Te dni powinny sprawiać, że pamiętamy..." - podarłem. "Dni, których zabrakło – daruję ci je, bo są nasze, choć ich nigdy nie było". Pomyślałem i dopisałem: "I nigdy już nie będzie, ale wciąż są i będą nasze". Pomyślałem... podarłem. „Te dni jeszcze nie upłynęły” - byłem całkiem zadowolony. Włożyłem kartkę między róże.
Dojechaliśmy na miejsce. Urwisko nad szumiącym morzem, samotne drzewo, pod nim ławeczka. Nic specjalnego.
-Jesteśmy na miejscu, prezesie, co teraz?
Milczałem. Myślałem znaczy.
-Panie prezesie, co robimy?
-Masz za taryfę i masz za fatygę – zapłaciłem – tu mnie zostaw, a teraz pojedziesz pod wskazany adres i podasz ten kosz tej pani ze zdjęcia. Tylko nie pomyl. One teraz wszystkie tak wyglądają. Przywieziesz ją tutaj. - zaśmiał się, a potem poprawił włosy ręką zmieszany.
-Tak, tutaj?
-Tak, tak tutaj.
-A jak nie będzie chciała?
-Będzie chciała.
Odjechał.

Było tak pięknie. Zawróciłem i znów przeszedłem ten sam kawałek drogi. Chodziłem jakiś czas w tę i z powrotem. Stanąłem na ławeczce, pod drzewem. Z torby wyciągnąłem łańcuch. Po kilku próbach udało mi się go przerzucić przez grubą gałąź wystającą ponad brzeg przepaści. Zrobiłem pętlę, wcześniej ją przygotowałem porządnie. Przymierzyłem jeszcze. Ładnie leżała. Usiadłem na ławce i czekałem. Patrzyłem, być może, na ostatni zachód słońca w moim życiu?
Podjechała taksówka. Ze środka wyskoczyły dwie rozbawione blondynki. Zauważyłem tylko jedną. Ta druga, ta z kretyńskim śmiechem to jej koleżanka. Idiotka. Ciężka.
Ona mnie zauważyła. Uśmiechnęła się nawet. Była piękna, jak zwykle. Nie szła, płynęła, sunęła ku mnie. Nie mogłem uwierzyć. Serce mi zabiło mocniej, jak zwykle.
-Pamiętałeś... - Nic nie powiedziałem. - Dlaczego same główki?
-To niespodzianka...
-Nie powinnam była przychodzić!
-Nie powinnaś była...
-Dlatego przyszłam z przyjaciółką! - przyjaciółka wybuchła swoim idiotycznym chichotem, Ona też się z nią zaśmiewała. „I ja ją kocham? Za co?”.
Taksówka odjechała. Usiedliśmy w trójkę na ławeczce.
-A co to tu wisi?
-Łańcuch jakiś?
-Nie wiem... - odpowiedziałem.
Rozmawialiśmy o różnych rzeczach. Głównie o głupstwach. Ona uśmiechała się do mnie, ja do niej, a w tle zarykiwała się od śmiechu jej przyjaciółka – idiotka.
-Mam dla Ciebie niespodziankę. Pamiętasz co ci obiecałem?
-Że mnie wreszcie przelecisz? - zaśmiała się jak głupia, a jej koleżanka - idiotka zaśmiała się jeszcze bardziej głupio.
-No... To też.. Obiecałem, że dam Ci na pożegnanie wszystko co tylko mam.
-A co ty takiego masz? - i zaśmiała się w głos.
-Ciebie... miałem... - a one wciąż się śmiały. Nie było już tu miejsca dla mnie.
Za jej plecami uśmiechnąłem się znacząco do koleżanki, puściłem oczko i przyłożyłem palec do ust.
-Zamknij oczy! To przecież niespodzianka! - po czym zawinąłem łańcuch wokół jej szyi. Koleżanka parsknęła śmiechem. Znów przytknąłem palec do ust.
-Z czego się śmiejecie? To kolia?
-Nie podglądaj!
Gdy uznałem, że praca skończona powiedziałem:
-Już możesz otworzyć oczy! - koleżanka znów wybuchła głupim śmiechem.
-Łańcuszek? Srebro? Złoto? Plaaaatyyyna?
Uśmiechała się trochę zaskoczona, trochę zdziwiona, trochę podniecona i trochę radosna. Pięknie się uśmiechała... Kochałem ja ją. I za co ja ją kochałem?
Uznałem, że to właściwy moment. Wstałem z ławeczki, ująłem jej dłonie, poprosiłem by wstała. Uśmiechnąłem się najpiękniej jak mogłem i kopnąłem ją tak, że zsunęła się w urwisko. Zawisła na łańcuchu. Chwilę wierzgała nogami, po czym zamarła i zwisała bez znaku życia.
-No masz! Różom tak łatwo łebki się urywają, a ona taka harda! No nic...
Koleżanka rozdziawiła gębę i tak stała wpatrzona we mnie.
-Widzisz, najważniejszy jest spadek... - a ona stała i słuchała. - gdy spadek jest za duży, lina, a w tym przypadku łańcuch, urywa głowę. To nie wygląda estetycznie. - Ona wciąż się gapiła wielkimi oczyma i słuchała - idiotka. - Gdy spadek jest za mały, człowiek po prostu wisi i dusi się, szarpie się, męczy. To też nie jest estetyczne, ani nie jest humanitarne. - Wciąż stała z rozdziawioną gębą.
Wyjąłem z kieszeni Walthera.
-Dwa razy w pierś – i nacisnąłem spust: Trzask! Trzask!
-I raz w głowę – i nacisnąłem spust: Klik... I nic. Skończyły się naboje. A ona stała pochylona dziwnie jakoś, gapiła się na mnie i coś mamrotała. Krew sączyła jej się z wyszminkowanych ust.
Wymieniłem spokojnie magazynek, przeładowałem pistolet.
-Przepraszam cię, nie policzyłem nabojów. - Wciąż coś mamrotała. - I raz w głowę! - Trzask! I po wszystkim.
Może zapytacie: Dlaczego tak? Jestem taki bardziej podły, sadysta jakiś, czy coś? Może jestem podłym sadystą, a może nadszedł moment, gdy miałem już naprawdę wszystkiego dość i potrzebna mi była pomoc przyjaciela? Przyjaciela optymisty? Ruszyłem przed siebie. O! Księżyc?



2 komentarze:

  1. Bartosz-przeczytałam i nawet się uśmiałam.Czyta się Ciebie,jak Bułhkowa - a to jest mój Ukochany.Doskonałe, surrealistyczne,lekko napisane. Jesteś niezwykły i powinieneś o tym wiedzieć! Mysle,że wiesz.Czekam na nastepne.To był mały horrorek napisz duży! Zresztą nie będę Mistrzowi doradzać.Gratuluję. Widać,że masz łatwość pisania a to demoralizuje.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Bardzo dziękuję, choć uważam, że nawet lekkie porównywanie mnie do Bułhakowa sprawi, iż ten kogoś może w końcu spoliczkować. ;) Daleko mi do niego, niestety, ale kogo sobie powieszę - to moje. ;)

      Usuń