środa, 2 marca 2016

Trup na jedną nóżkę




To było tak. Wchodzę do domu, palto na wieszak i już buty miałem zdejmować, ale widzę światło w pokoju. Światło? Sam mieszkam! Zapomniałem zgasić? No to wchodzę! Jednak dla pewności laskę dziadka do reki wziąłem. Kilka osób, wszyscy młodzi, ładni i eleganccy, kłaniają mi się, wódki nalewają, krzesełko podstawiają...
-Ale, ale, panowie, o co się rozchodzi?
-Na jedną nóżkę setka! Na jedną nóżkę setka! - śpiewali mi tak, aż musiałem wypić. Wypiłem i znowu pytam, a oni:
-Na drugą nóżkę setka! Na drugą nóżkę setka! - wypiłem...
-A trzecia setka dla wujka Mietka!
-Ale najpierw chciałbym...
-No, co, chuju, z nami nie wypijesz? - wyskoczył konus w białym garniturku, koledzy go uspakajali.
Popatrzyłem dokoła. Same sympatyczne twarze, może poza konusem, bo mi się naraził. Same wesołe twarze. Starszy pan, we fraku podał mi kieliszek i sam nalał.
-Proszz... Wypij, przyda ci się.
-A Pan... Kim Pan jest?
-Wujek Zenek, ale o tym potem... - i mrugnął.
-...ale jaka to okazja? Panowie... Ani to urodziny moje... Ani imieniny... Jak weszliście...?
-Jeszcze na czwartą nóżkę, Panie Bartoszu Kochany! - niby dlaczego mnie, kulturalny człowiek prosi... A mnie nerwy noszą od rana.. Wypiłem. Oni patrzą na mnie. Hmm... Siedem osób. Nikogo nie znam. Ubrani jak z lat 30-tych się urwali. Uśmiechnąłem się. Moje klimaty!
-Ale...?
W tym momencie zaczął bić zegar. Wcale bym się nie zdziwił,. Zawsze lubiłem stare, duże zegary, ale ja takiego zegara nie miałem nigdy. Zrobiło się wesoło, więc przepraszam wszystkich, bo muszę do toalety...
-Nie, nie, do toalety nie...
-Ale ja muszę!
-Nie musisz... - I faktycznie, już nie musiałem. Podstawiono mi tym razem szklankę.
-Duszkiem! Duszkiem! Duszkiem! - krzyczeli jeden przez drugiego... Miałem dość wszystkiego, więc.. wypiłem... Pomogło, humor mi się poprawił....
-Ja muszę do toalety, panowie, przepraszam...
-Nie musisz...
-Ależ muszę!
-Ależ wcale nie musisz!
-Wiesz lepiej ode mnie?
-Dobra, umówmy się... Wypijesz szklaneczkę, no, pół szklaneczki i odprowadzę cię do toalety!
-A kim ty...? Nie ważne. Dawaj! - wypiłem. Patrzył na mnie jakoś dziwnie.
-Lepiej?
-Lepiej!
-Chcesz tam iść? - wszyscy nagle na mnie spojrzeli.
-T.. tak... Chcę do toalety!
-Wiesz kim jestem?
-Owszem, nie wiem, ale muszę do łazienki! - pobiegłem nim znów zaczną mi przeszkadzać. Oj, jak dobrze zdążyć na czas...
-Bartoszu? Bartoszu? Wszystko w porządku? - stukają do drzwi. Odpierdoliło im?
-W kiblu jestem!!!
-Świetnie, nie zaglądaj do wanny! - zrobiło mi się jakoś dziwnie. Oczywiście musiałem zajrzeć. Siny, fioletowy facet, z długimi włosami z brodą, otwarte oczy, wanna pełna brązowej mazi? Co to, co to jest do kurwy nędzy?
-Wszystko w porządku?
-Dlaczego w mojej wannie leży trup, kurwa?!
-Ach, ten...
-Co?
-Nie pamiętasz wiele z poprzedniego dnia, Bartoszu?
-Jakiego dnia? - strzeliłem bez sensu...
-Jak by to powiedzieć...
-Kopnąłeś w kalendarz durny! - poznałem po głosiku palanta w białym garniturze.
Siedzę na kiblu i patrzę. Trup w wannie. Obce oczy, obca twarzy, broda podobna, włosy podobne... Siny jakiś, blady... Co ja robiłem wczoraj w nocy?
-ZENEK!
-Tak, Bartoszu?
-Co ja wczoraj robiłem w nocy??

-Daj spokój... Włóż spodnie i wstań z kibla...

Samolot, w mordę kopany...


-Samolot...
-Co, samolot?
-Samolot to był. Wyszłem na papieroska, a że ciepło, to se piwko zakupiłem i stoję, a tu frrrruuu! Samolot.
-Tu? Samolot tak? Panie!
-Ee, daj pan spokój. - odszedł kilka kroków. Pewnie pijak albo wariat jakiś. Pewnie pijak wariat.
Za chwilę podchodzi do mnie kobieta w za dużej czapce.
-Pan widział? Taki był, taki! - rozkładała ręce – I poszedł tam uj, w krzaki te...
-Tak było. - dorzucił od niechcenia obrażony pijak-wariat.
-Ale... ale to pan nie pobiegł zobaczyć, a może zadzwonić trzeba?
-Panie, jak ja bym tak miał za każdym samolotem dymać...
-A ten co w zeszłym miesiącu? - odezwała się kobieta.
-Co... W zeszłym miesiącu?
-Pan nie z tutejszych?
-Nie, na pekaes czekam, bo mój się rozkraczył. - kłamałem. Wyskoczyłem wcześniej bo kanar łapał.
-Dobrze, że pan nie samolotem! - zaśmiała się kobieta.
Wszyscy pijacy albo wariaci, albo pijani wariaci. Co ja tu robię? Patrzę, a tu straż pożarna, jedna, druga, karetka pogotowia, policja, znowu karetka... Jadą w te krzaki. Może faktycznie wypadek?
-Panie, a jaki to samolot był?
-A bo ja się znam? Duży taki. No wie pan, samolot, w mordę kopany.
-A jak tam ranni jacyś na pomoc czekają?
-A przecie jechali karetki, nie? - dorzuciła kobieta. W sumie racja...
-Drogie to piwo tu?
-Promocyjne. Niemieckie jakieś chyba. Pan idzie. - poszedłem. Kobieta też poszła. Siedzieliśmy na schodkach CPN'u i popijaliśmy piwka licząc karetki, radiowozy i inne takie.
-A to często one tak tu, te samoloty?
-Kiedyś nie, ale teraz panie, właściwie co tydzień.
-Co tydzień? Samolot tak, w te krzaki tu?
-Czasem to i dwa na tydzień.
-Tak było! - dorzuciła kobieta.
-Odkąd jest ten nowy minister to tak spadają. Te samoloty.
-Ale przez co one tak... - ale nie zdążyłem dokończyć bo nad naszymi głowami przeleciał z hukiem samolot i w las poleciał. - O, cholera! Widzieliście państwo!? Widzieliście!?
-Co my mieli nie widzieć. Samolot.
Zdenerwowałem się. Telefon z kieszeni wyjąłem dzwonię już, ale widzę, że wariat i kobieta ukradkiem sobie fijołki pokazują, że ja głupi czy coś?
-Centrala. Sucham? - zaskrzypiał głos w telefonie.
-Panie! Ja tu siedzę na schodku, a tu mi samolot, o tak! I w krzaki!
-No i?
-No, samolot w krzaki!
-A daj mi pan spokój! - i odłożył słuchawkę.
-I co? - zaśmiała się kobieta – Jadą?
-Wujek Zenek z babą! - zaśmiał się głupio wariat.
Tego dnia doliczyłem się jeszcze dwóch samolotów, ale ani jednego pekaesu.

-Panie... - odezwał się wariat, a już ciemno się robiło – Młody pan jesteś, nietutejszy. Ja pana rozumiem nawet. Samolot, straż pożarna, karetki... To robi wrażenie, wie pan? Jak ruchome schody w Warszawie. Ale my tu od małego te samoloty liczymy... Panie, tu pekaesy nie kursują, pociąg to jest wydarzenie – dzieciaki na torach ze śpiworami czekają, by taki jeden zobaczyć, karetki tylko do tych samolotów, panie... Jak by tu, dajmy na to, Coca-Cola przyjechała, no, Murzyn albo aktor jakiś... Panie! Cała wieś by na drogę wyszła! Ale samolot? Panie tam...

wtorek, 23 lutego 2016

Tramwajem se lubię pojeździć..




Lubię se tramwajami jeździć. Kupię se taki bilet dobowy, kanapki bierę w teczkę i do pierwszego lepszego wsiadam. Do pierwszego lepszego, ale z tych nowych tylko. Czego tam nie ma! Telewizory, światełka, a i tramwaj sam gada! Jak mi się telewizja znudzi, to se nalepki czytam, te co te łobuzy przylepiają. Albo to co tam mazakiem który napisze. Czasem śmiesznie nawet. Jak przeczytam, to miejsce zmieniam, żeby sobie co innego poczytać, albo żeby z innej strony posiedzieć. A i przez okno lubię se popatrzeć. Ludzie są takie durne. Łażą ulicami, a ja se siedzę. Siedzę, jadę, oglądam sobie, a to domy, sklepy, wystawy, banki, ludzi se oglądam... Se jadę i oglądam.
Najbardziej jednak lubię ludzi oglądać. W tych tramwajach znaczy się. Siedzę se i patrzę jak jeden z drugim stoi, względnie siedzi. Nieraz to bym se i postał też, bo nogi cierpną od siedzenia, ale siedzę, zapłaciłem to i siedzę. Nieraz stara jaka przyjdzie, zawiśnie nade mną i gapi się. Uhu, myślę sobie, na litość chce mnie brać. Ona się gapi i ja się gapię. Postoi taka zwykle, a potem w bok popatrzy i niby nie do mnie: "chamstwo się szerzy", a ja uśmiecham się szeroko, kanapkę z teczki wyciągam i sobie śniadanie jem. A co mnie tam? Wolno mi.
Czasem mnie ochota na flirt bierze. Stoi taka, aż żal nie zagaić. No to ja mrugnę, całusa poślę. Ona nic, nie widzi nawet, a jak zobaczy to czasem usłyszę: "Czego się gapisz, chuju?". A ja zadowolony. Widać dostrzegła we mnie mężczyznę, zawsze sukces jakiś. Z dumą włosy ręką przeczeszę, puszczę oczko i se jadę dalej. A może inna jaka się natrafi? I kanapkę z teczki wyciągam.
Czasem pijany jedzie jakiś albo wariat. To najfajniej jest. Taki pijany to pogada, pogada, płacze, albo awanturuje się, potem się wywróci, mocz odda albo inne. Wyjdzie albo go wyniosą i tyle. A wariat? Wariat nie... Wariat to ciekawszy jest. Ostatnio był taki, akurat kanapkę jadłem. Patrzę – wariat! Niby normalny, ale ja mam nos do wariatów. Środek lata, upał, a ten w prochowcu i w czapce uszance. No to siedzę i gapię się. A ten rozgląda się, chłop wysoki taki... No więc rozgląda się i idzie gdzieś, obracam głowę i patrzę. A on nad taką jedną moherową staje (też wariatka, bo upał, a ona w berecie) i uśmiecha się. Ona nie widzi, on chrząka. Ona spogląda na typa, a on płaszcz rozpina. Ona wrzeszczy, a on „kozakiewicza” jej pokazuje i wychodzi z tramwaju. Wesoło jest. Pół tramwaju się śmieje. Są jednak gorsi wariaci. To też było tego lata właśnie. Jadę sobie i właśnie kanapki jadłem. Wsiadła taka jedna i nade mną wisi. Mina wariatki, zacięta taka, to udaję, że nie widzę, jem tylko. A ona cabas! Za kanapkę, na ziemię rzuciła, podeptała i krzyczy: „A dzieci jebane, kurwa, w Afryce?”. Telefon dzwoni, ona odbiera i mówi do niego, znaczy tego telefonu: „Wandzia, nie mogę teraz z Tobą rozmawiać, gdyż tramwajem się przemieszczam”. Wtedy się bałem.
Lubię awantury różne oglądać. Albo wszczynać. Zwykle patrzę tylko, ale jak mogę to zawsze dorzucę: „ta pani ma rację!” albo „ten pan ma rację!”. I wystarczy. Śmieję się w duchu tylko. Nieraz patrzę jak kanary łapią. Sam nawet zabawę taką mam. Kanara widzę to na drugą stronę tramwaju idę, najpierw powoli, że niby nic, ale na niego zerkam, potem przyspieszam. On za mną, często z kolegą jeszcze. No to ja na koniec tramwaju biegiem, oni za mną, to ja staję i nic. Oni do mnie, że bilet... A ja pokazuję im bilet i cieszę się. Zabawa taka. Zawsze rozruszam się troszkę.
Najbardziej jednak nie lubię smarkaterii. Jak w pojedynkę to zawsze klepią w te swoje telefony, albo inne tablety, albo gadają do siebie, bo słuchawki mają w uszach. Loboty jebane. Wpada to jednak zwykle watahami, stadnie. Panienki durne takie, do galerii albo z galerii... Galerianki może, więc się uśmiecham, może będę miał szczęście? Ale gdzie tam.... Najbardziej jednak wkurzają mnie parki z kwiatkami. Stoją na końcu i się ściskają albo siedzą na jednym fotelu i słowiczą sobie jakieś głupoty. Aż, aż chce mi się wstać i zapytać: „A ty wiesz, durniu, że za dwa lata będziesz rozwód brał i pytał, gdzie oczy miałeś?”. Jej nie mam o co pytać, bo widać, że to głupie takie... Zamieszania tyle, a nic ciekawego. O, dobowy mi się skończył...


poniedziałek, 22 lutego 2016

Sznurek



-Po co ostrzysz siekierę? - zapytała.
Nie wiedział po co ją ostrzył, więc tylko wzruszył ramionami i dalej robił swoje.
-Zrobiłbyś coś pożytecznego. Z kranu w łazience kapie, klamka w drzwiach do wymiany, okna brudne, w piwnicy dawno miałeś posprzątać, a i śmiecie leżą od przedwczoraj!
-Tak, kochanie.
-Czas na ostrzenie siekiery czy oglądanie meczy to masz, ale żeby dzieciom klamkę naprawić, to nie.
-Tak, kochanie.
-Zobaczysz, któregoś dnia mnie zabraknie, dzieci zabraknie i będziesz miał spokój, będziesz sobie ostrzył siekiery, mecze oglądał i co tam chcesz.
-Tak, kochanie.
-Że też bóg pokarał mnie takim mężem! Siekiera i siekiera! Czasem mecz! Normalny chłop to by czasem chociaż... Ech!
-Tak, kochanie.
-Czy ty mnie w ogóle słuchasz?
-Tak, kochanie.
-Cudownie. Po prostu, cudownie. Idę z koleżankami na piwo. Nie wiem, kiedy wrócę!
-Tak, kochanie.
-Nie wiem, czy dziś wrócę! Nie wiem czy w ogóle wrócę!
-Tak, kochanie.
-Pewnie poznam jakiegoś faceta w barze i on mnie zerżnie w kiblu!
-Tak, kochanie.
-Albo dwóch ich będzie?
-Tak, kochanie.
-Podobam się mężczyznom, wiesz jak oni na mnie patrzą? - przejrzała się w dużym lustrze.
-Jak na idiotkę. - mruknął pod nosem.
-Co mówiłeś?
-Tak, kochanie.
-Prawdziwy mężczyzna, to by mnie na romantyczną kolację zaprosił, albo sam by ją podał. Prawdziwy mężczyzna to by mnie na rękach nosił.
-Może zaprosi... I niech nosi, będzie miał nauczkę. - znów mruknął.
-Spotkam takiego, może nawet dzisiaj, rzucę cię wreszcie i będę szczęśliwa!
-On mniej. - a po chwili dodał głośniej – Tak, kochanie.
-Właściwie po co ty ostrzysz tę siekierę?
-Kocham ją. Jest taka piękna, cicha, spokojna, wyrozumiała. Kocham ją głaskać, dotykać...
-Jesteś popierdolony, wiesz o tym?
-Tak, kochanie.
-To idę.
-Tak, kochanie.
-Wrócę późno, pijana i zapewne nie sama.
-Idź już wreszcie.
Poszła.
Otworzył schowane wcześniej piwo. Popił. Stanął przed lustrem i zastanawiał się. Obracał się, prężył i wciąż kombinował. Prawdziwy mężczyzna to powinien golić się nożem myśliwskim, bagnetem nawet.., ale bardziej męski taki to siekierą chyba? Spróbował. Marnie szło, ale jakoś szło. Pozacinał się nie bardziej niż zwykle, więc z dumą oglądał swoje dzieło w lustrze, potem wciągnął brzuch, wyprostował się. Kwaśną minę zrobił i odszedł od lustra. Lustra kłamią. Zwłasza po czterdziestce. Nie lubił telewizji, nie lubił sportu, zwłaszcza piłki nożnej, ale był to jedyny moment, gdy mógł powiedzieć, że chce spokoju i ciszy, bo... mecz ogląda. Gówno go ten mecz obchodził, ale miał dwie godziny spokoju. Teraz miał nawet więcej spokoju, ale co by tu zrobić? Może wreszcie czas rozłożyć folię na podłodze i zatłuc babę siekierą, gdy wróci? Nie, nie potrafił tego sobie wyobrazić. Owszem, nienawidził jej, ale, gdy pomyślał sobie o tym, że dzieci jutro rano się obudzą, drzwi otworzą... co wtedy?
Zastanawiał się chwilę, chodził w tę i we w tę... Wreszcie wyciąnął folię i rozłożył ją na podłodze. Drzwi do dziecięcego pokoju zamknął porządnie na klucz. Wyciągnął stary sznurek i podsunął krzesło... Spojrzał na drzwi do dziecięcego pokoju, zamamrotał coś, otarł łzę i zmienił zdanie. Złożył folię, schował siekierę. Ubrał się, cicho wyszedł z domu, wyszedł przed klatkę. Przerzucił sznur przez trzepak i już pętlę wiązał, już nawet założył ją sobie i zawisł niemal, ale albo pętla marna była, albo sznurek za długi, albo on za dużo piwa wypił.., w każdym razie nic z tego nie wyszło. Stłukł sobie kolano, otarł łokieć boleśnie, a co gorsza, gdy on podejmował decyzję swego życia, pojawiła się ona.
-Co ty wyprawiasz, stary durniu? Nawet powiesić się nie potrafisz? A dzieciaki same w domu? Ty chyba idiota jakiś jesteś?
Zwijał sznur w milczeniu:
-Tak, kochanie.
-Kompletny idiota! Ciebie w domu zostawić nie można! Śmiecie wyrzuciłeś?
-Nie, kochanie...
-Idiota!



piątek, 19 lutego 2016

Gacie, Panie, gacie!



 -Dzień dobry. Poproszę majtki damskie, bardzo duże i majtki męskie... dla szczupłego, dobrze zbudowanego mężczyzny.
-Pani Władziu, figi iksikselki som?
-Nie, nie figi żadne, pani mnie źle zrozumiała, majtki, proszę. Damskie. Duże. Tylko nie ze sznurka.
-Barchany?
-Nie, takie już ma. Majtki... Wie pani, bielizna taka... Koronki, duperelki, o.
-No, figi, rozmiaru szukam...
-Figi? Pani da te figi. I majtki męskie. Średnie.
-Te slypy to jaki kolor ma być?
-Przepraszam, jakie slypy?
-No pan slypy chciał!
-Nie, ja majtki chciałem. Majtek nie ma?
-No, mówię przecież! Slypy czy bokserki?
-A po co mi bokserki? Pani oszalała? Wyglądam na sportowca? Majtki chcę zwykłe. Nie dynamówki jakieś. Gaci zwykłych nie ma? Nachy jakieś?
-No, są slypy i bokserki, chyba, że pan stringi chce, ale to wyszły obecnie.
-Że co chcę? Proszę pani, poproszę majtki... Pani rozumie? Majtki damskie, duże bardzo i męskie, nie bardzo duże. Pani rozumie? Kolor biały, bo to bielizna ma być, pani rozumie?
-Boże co za klyent... No to się pytam, jak kogo mądrego... Figi nocne damskie? I męskie to bokserki czy slypy? Pan się zdecyduje, bo klyentkom nerw puszcza!
-Gacie, do cholery! Jakie dla baby? Takie nie ze sznurka i bez nogawek? Pani rozumie? A męskie.. A męskie to jakie są, właściwie? Eleganckie jakieś, pani rozumie?
-No, to mówię; figi damskie, a dla pana to slypy albo bokserki...
-A jaka jest różnica, do cholery?
-W bokserkach panu się majta, albo se pan przysiąść może, a w slypach nie ma prawa, bo gumka jest... No, chyba, że gumka za mocna, to ścisnąć może za bardzo, wie pan, ale to trzeba wtedy...

-Dobrze, dobrze, pani da kalesony. Jakiekolwiek.

czwartek, 18 lutego 2016

Ratujcie Redutę Ordona


 Stanął pod drzwiami z napisem: „informacja”. Zapukał grzecznie. Strzepnął coś z kufajki.
-Mogje, sianowna pani kerowniczko? - Beretkę miął nerwowo w dłoni.
-Pan wchodzi.
Kulturalnie wytarł gumofilce we wskazaną wycieraczkę, a przy okazji własny nos – rękawem.
-Ja do Reduty Ordony.
-Ordonówny, jak już.
-Bardzo sianowne paniom kerowniczkje psieprasiam, ja do Reduty Ordonówny.
-W celu? - pociągnęła nosem, wyjęła demonstracyjnie jakiś flakon i rozpyliła coś w powietrzu.
-W celu, azieby z niom omówić sprawę zwałki.
-Jakiej zwałki?
-Zwałki nawozu zez wywrotki...
-Nawozu? Ale o co chodzi? Co mnie to? - kobieta wyraźnie się zdenerwowała, przestała piłować paznokcie.
-Pani kerowniczka widzi kwit? - pokazał zababrany papierek, a następnie odczytał fragment na głos, mocno przy tym dukając. - Ładun...ek zrzu...cić w War..siawie, na Re...ducie Ordona... Ordonównie, się znaczy. O! Pani słyszy?
-Ale tak na kobietę zaraz? O, Jezusie słodki! A co ona winna? Co zrobiła?
-Ja tam nie wiem, ja tylko jeźdźe na wywrotce. Karzą zziucam, nie kazią nie zziucam. Mozie komuś fagasa wyrwała? Ja tam nie wiem. Napisali, że w Warsiawie, ale nie napisali gdzie kobite znaleźć, no to pomyślałem, zie w informacji zasięgnę. Znaczy informacji. - znów wytarł nos rękawem.
-Pan poczeka. - Przyłożyła słuchawkę do ucha, ale tak fachowo to zrobiła, że nawet na chwilę nie przestała piłować paznokci. - Pani Zosiu? Pani sprawdzi, czy w książce jest Reduta Ordonówna. - Nastała cisza, krótka cisza. - Że jak? Renata? Ordon? Pani Zosiu, pani mi da adres...

Jak to mawiają; „Obrzucaj gnojem, a na pewno coś się przylepi”. Nie wiem, czy coś się pani Renacie przylepiło, ale raczej musiało, bo następni kierowcy mieli już adres. Jeszcze przez długie lata całą ulicę Gnojną nazywano.

środa, 17 lutego 2016

17-ty lutego, 10.43 rano

17-ty lutego, 10.43 rano... Dla mnie to jest poranek i świt blady, więc otwieram oczy wkurzony, że muszę, a przecież pierwszej nie ma jeszcze. Leżę sobie jeszcze, a to sobie ziewnę, a to zimnej herbatki popiję, a tu już zza ściany coś gada. Do mnie gada? Słucham... Faktycznie, gada... Znany głos jakiś... Nie, nie ten, nie tamten... O, wiem! Jarosław... Coś, że dobra zmiana, że zamach i gorszy sort czeka na 500pln, czy jakoś tak. Więc wstaję sobie, szukam skarpetek, w tym czasie sięgam po pilota i zerkam w tiwi między jedną skarpetą a nicowaniem drugiej. Może tak trafiłem... dobra zmiana, targowica, Tupolew... Co oni mają z tymi samolotami? Może tez sklejają? Tez sobie skleję Tupolewa. Dobra tam... Porcięta nasadzone, koszulka wdziana, spodenki ściskam usilnie do ostatnich dziurek. A tu dzwonek... Trudno. Wyjścia nie ma. A może wygrałem coś, albo jehowi przyszli? Pogadam sobie, gazetkę dostanę za darmo. Otwieram. Stoi niski, pyzaty facecik, gada. Ręki nie podaje, tylko gada. I słyszę, że dobra zmiana, że są tacy, co się pogodzić nie mogą, że od koryta odpadli... Ki czort? Zamknąłem drzwi, łańcuchem poprawiłem i zerkam w judasza. Ten i tak stoi. Stoi i ględzi swoje, słyszę, bo drzwi wypaczone jak ci, co od koryta odpadli. Nic tam. Sobie zęby umyję. Biorę szczoteczkę, pastę nakładam w lustro patrzę... i nie wierzę własnym oczom! W lustrze znajoma pyzata twarz, gapi się na mnie i gada z pianą z gębie.., że dobra zmiana, że rodzina, że 500 plus... Nie! Nie myję dziś zębów! Wkładam sweterek, szaliczek, kurteczkę... Pójdę, przewietrzę się, przejdzie mi. Otwieram drzwi, a ten, co on tam był, wciąż stoi i gada. Lepiej takich nie widzieć, nie patrzeć na nich, unikać kontaktu wzrokowego. Chrząknąłem, drzwi zamknąłem i schodzę. Schodzę, bo akurat schodzić lubię dla sportu, winda na górę tylko. A on tymi krótkimi nóżkami za mną. Idzie i gdacze... No to ja po dwa schodki i przyspieszyłem! A ten niemal się nie potknie, truchcikiem zbiega za mną i wrzeszczy, że tragedia smoleńska i pomnik. Biegiem się rzuciłem przed siebie, do Żabki daleko nie mam, to pomyślałem, że dobiegnę nim się spocę. Wpadam do Żabki! do lodówki! Promocja? Gdzie jest promocja! Jest! Czteropak! Otwieram na miejscu, a łatwo nie jest, bo mi się ręce trzęsą, zapijam! Uff! Otwieram oczy, a ten kurdupel stoi nade mną i pyta, czy ja mam zamiar zapłacić to ten trunek... A mam zamiar! Do kasy idę, a przede mną, "za kasą", śliczna panienka w zielono-białym wdzianku, nóżki i biust marzenie... tylko buzia pyzata jakaś taka, dziobata i mówi, że należy się każdemu na dziecko 500pln. 500pln za promocyjny czteropak? A ona mordę drze, że tacy jak ja to w Targowicy Polskę sprzedawali! Ja chcę do Targowicy! Ja chcę do Niemiec! Ja chcę w brzozę ja was! No i doigrałem się. Podjeżdża niebieski samochód. Iłu iłu... Nie zdziwiłem się już, gdy dwa takie pyzate w mundurkach wyskoczyły. Zażądały dokumentów, dowodu, że nie jestem obrzezany, miałem powiedzieć; "w Strzebrzeszynie chrząszcz brzmi w trzcinie" - czy jakoś tak i miałem pokazać jakieś akty z ipeenu... Kajdanki dostałem, fetyszowe takie, nawet fajna zabawka... Ruszyliśmy. Śpiewali jakieś piosenki patriotyczne, ale tak ładnie śpiewali, że nie wiem o czym. Zasnąłem.

poniedziałek, 15 lutego 2016

Takie nic...



-Panie Waldku kochany... Ile ja się w życiu nakopałem... Łopata to całe moje życie.
-Kogo pan tak tam zakopuje, panie Zenku?
-Starą.
-Swoją?
-Tym razem swoją.
-A na co jej się zeszło, bidulce?
-Bidulce? Jakiej b... aaaa... Wypadek..
-Tak mi przykro...
-Ostrzegałem. Nie słuchała.
-Co się stało, panie Zenku kochany?
-Jebłem młotkiem. Jebłem i po sprawie. Prosiłem, błagałem, a ona swoje, wie pan...
-No tak, rozumiem, oj rozumiem...
-Pan by raz tak wreszcie...
-Że moja starą?
-A co?
-Ja ją kocham, panie Zenku...
-No! O tym mówię, ja też ją kocham. Znaczy kochałem... Kocham... Ale czasem trzeba jebnąć, wie pan. Mówiłem dość, mówiłem, że przesadzi i takie tam, ona swoje...
-Jakoś nie potrafię... Tyle lat pożycia... No i dzieci... Kredyty i rodzina...
-Pół kilowy.
-Co?
-Pół kilowy i ulży panu, panie Waldku kochany.
-Ale żeby tak zaraz młotkiem..?
-Wiem co mówię.
-No, ale...
-A czym?
-Co, „a czym?”.
-Siekierą? Chlapie bardzo. Owszem, radość bierze, ale dla dzieciaków marnie wygląda.
-Co pan?
-Masz pan łoma?
-Nie mam...
-Łopatę pan masz...
-No mam, ale...
-No! Masz ci los! Ma ale się boi!
-Ja się wcale nie boję!
-Dobra...
-O, cholera, moja idzie...
Faktycznie, szła, właściwie lazła. Wredna mordka, gadała coś do siebie, wrzeszczała już z daleka...
-Ty, durniu ty!
-Co?
-Ech, ty... - Waldek przyspieszył robotę.
-To ja cię wszędzie szukam, a ty sobie kopiesz?
-Kwiatuszku, robotę mam...
-Zawsze masz robotę!
-Taka robota...
-Mam dla ciebie kanapki. - rozejrzała się. Waldek się ukłonił grzecznie. - Uważaj na niego, on jeszcze kiedy kogo zatłucze, zabije, mówię ci! Źle mu z oczu patrzy!
-Tak, kochanie!
-Ty mnie w ogóle nie słuchasz!
-Tak, kochanie...
-Masz szczęście, bo przy ludziach nie dam ci w mordę, a należy ci się!
-Za co?
-Za co? Za co? Za cokolwiek! Za moje lata stracone! A mogłam ja z tym Wackiem, wiesz którym...
Waldek puszczał oczka ukradkiem do Zenka, mrugał i śmiał się pod nosem. Gadał cos do siebie.
-Ależ kochanie!
-Kochanie! Kochanie! Złote góry mi obiecałeś, chuju!
-No, tak wyszło...
Waldek zaśmiał się w głos...
-Zawsze byłeś marny! Zawsze durny taki! A inne, to wiesz! Widziałeś jak one sobie żyją teraz? Tylko ja za marnotę takiego wyszłam!
Zenek przełknął głośno ślinę. Waldek kopał i uśmiechał się do siebie.
-Kogo tam zakopujecie dzisiaj? - ciągnęła żona Zenka.
-Eee, żonie mi się zeszło... - wyjaśnił z uśmiechem Waldek.
-Swoją zakopujesz?
-Swoja zakopuję.
-A kwiaty biedaczce kupiłeś?
-A na chuj jej teraz kwiaty? - uderzył mocniej łopatą, a potem drugi raz. - Mocno ubijam by nie wylazła, cholera jedna!
-Jak możesz tak o Jolce!?
-Jolka jak Jolka. Najpierw Jolunia kochana, a potem nauczka do końca życia!
-Serca nie masz!
-Miałem... Miałem, ale tej suce oddałem! I nie mam już!
-Mówisz tak, bo nie wiesz co mówisz!
Stanął nagle. Milczał. Patrzył w dół. Nie wiem o czym myślał, ale drżącymi rękoma wyciągnął papierosa, zapalił.
-Kto ci teraz skarpetki będzie cerował? Kto będzie ci gacie prał? Kto będzie ci gotował? Durny ty...
-Pierdolę!
-Co? Nieboszczkę zakopujesz, ale zrozumiesz...
-Oj, kurwa, zrozumiałem... - odwrócił się i zapytał: -Zenek? - zapytał dysząc jakoś dziwnie...
-Zakopuj! Tylko mnie o cerowanie nie proś, durny!
Waldek uniósł łopatę wysoko, z dziwnym uśmiechem na ustach...
-Zenek, nie utrudniaj...
-Waldek!
-Zenek!
Nim jednak ktokolwiek pomyślał, Zenkowa wyrwała łopatę z rąk męża i trzasnęła nią Waldka. Waldek wpadł do dołka, ale Zenkowej to było mało. Tłukła jeszcze, a potem z całej siły wbiła łopatę w gardło Waldka, niemal ucinając mu głowę.
-No i chuj!
-Tak? Tak kochanie?
-Zadajesz się ze złym towarzystwem. No co? Ja mam za ciebie kopać? Zasyp to ścierwo...
Zenek posłusznie zakopał kolegę i to co musiał.
-Mam dla ciebie kanapki z serem i z szyneczką, wiesz?
-A papierosy kupiłaś?
-Jakże bym mogła zapomnieć, Misiu! - i podała o ust męża papierosa. Sama zapaliła.- Kocham cię, Misiu!


 -Wiem.., wiem... - wydukał Zenek.

środa, 10 lutego 2016

Wariat w staniku




Stał za szybą i gapił się. Nie patrzył na towar, tylko na mnie patrzył. Nie uśmiechał się, nie wykrzywiał, nic nie robił poza patrzeniem. Stał i się gapił. Twarz pozbawiona wyrazu. Przerażająca twarz. Przerażająca, bo bez wyrazu, bez emocji. Gdyby gapił się tak na gacie czy biustonosze, które sprzedawałem, może bym się nie przejmował. W sumie nic nowego by to nie było, ale on wciąż gapił się na mnie. Starałem się nie zwracać uwagi, ale po godzinie miałem już dość. Wstałem. Podszedłem do okna, a on nic. Otworzyłem drzwi i już chciałem zapytać, czy nie mogę mu w czymś pomóc, gdy on nagle nic nie mówiąc napluł mi w twarz i poszedł sobie. Nawet nie uciekł, ale poszedł sobie. Byłem tak zaskoczony, że nie zareagowałem. Wytarłem się tylko i patrzyłem jak on sobie odchodzi. Kompletnie zgłupiałem.
Minęło kilka dni. Jak zwykle nudząc się rozwiązywałem głupie krzyżówki. Kątem oka widzę, że jakaś kobieta stoi przed wystawą. Normalna rzecz. Niech sobie stoi, ale ona stoi i stoi i nie chcesz przestać stać. Zerknąłem, a ona na mnie się gapi. Durnie się uśmiecha i gapi się. Niech się gapi. Pomyślałem jednak, że to trochę nieładnie. Starsza kobieta, może musi porozmawiać, może cokolwiek, może potrzebuje pomocy? A niech tam! Uśmiechnąłem się, wstałem, wyszedłem za drzwi. A ona, z uśmiechem, napluła mi w twarz i spokojnym krokiem sobie poszła. Zgłupiałem. Nawet nie dlatego, że napluła, ale dlatego, że to już drugi raz. Przyciągam psycholi jakichś? I co mam niby zrobić? Dogonić staruszkę i napluć jej w twarz?
O wszystkim zapomniałem, ale odruch mi się zrobił taki i znad krzyżówek patrzę, czy ktoś się na mnie nie gapi. Nikt się nie gapił, ale ja gapiłem się na każdego, kto podchodził do wystawy. To jednak nie był chyba dobry odruch, bo kilka osób pokazało mi fijołka, kilka coś powiedziało przez szybę, a reszta zwykle odchodziła wzruszając ramionami. Mijały kolejne dni, nikt się nie gapił, więc i ja przestałem się gapić, wszystko wróciło do normy. W sumie nudnej normy. Pewniej środy jednak, tak, pamiętam, to środa była, za oknem pojawił się listonosz. Uśmiechał się. Pukał dłonią w torbę, więc pomyślałem, że ma coś dla mnie. Wstałem. Podszedłem do drzwi. Otwieram, a ten napluł mi w twarz i idzie sobie spokojnie! O, nie! Temu nie daruję! Wściekły dogoniłem listonosza, złapałem za klapy marynarki i krzyczę wyrazy różne, szarpię go, a on zdziwiony jakiś:
-Co pan? No, co pan? O co panu chodzi?
Ludzie dokoła się zebrali, ktoś pyta o co mi chodzi, ktoś inny mówi, że policję trzeba wezwać. Ktoś wrzasnął: „wariat!”. Popatrzyłam na tłumek, popatrzyłem na wyraźnie zaskoczonego listonosza. Poprawiłem mu klapy, rzuciłem, że przepraszam, że pomyłka i wróciłem do sklepu. Może faktycznie mi odbija? Ten cholerny sklep...
Następnego dnia przed wystawą pojawił się jakiś dzieciak. Stoi i się gapi. A! myślę sobie. Nie dam sobie napluć w twarz tym razem. Nie patrzę na niego, podchodzę do manekina, poprawiam stanik, niby przechodzę koło drzwi, wciąż nie patrzę na smarkacza... Nagle dopadam drzwi, wypadam na ulicę, staję przed dzieciakiem i tfu! Naplułem gówniarzowi w twarz! A ten... Najpierw zrobił dziwną minę jakąś, a potem w płacz.. Obok stoi jakaś baba, trzyma gnoja za rękę, pewnie matka. Gęba rozdziawiona:
-Co pan? Co pan zrobił? Ludzie! Wariat! Robercika mi opluł!
Stoję, myślę, kombinuję, gapię się... A, to taka sztuczka! Rozgryzłem ja was, opluwacze! I naplułem w twarz babie!
-Ratunku! Wariat! Ratunku!

Zbiegł się tłumek gapiów, ktoś coś krzyczał. Podniosłem kołnierz marynarki i w miarę spokojnym krokiem idę sobie, normalnie. Przyspieszyłem, skręciłem za róg. Zza rogu wyglądam. Baba jakiś czas coś opowiadała gapiom, po czym wytarła twarz smarkacza, swoją i poszła sobie. Ha! I kto tu jest sprytny? Odczekałem jakiś czas i już wracać miałem do sklepu, gdy patrzę, a w kiosku kobieta siedzi i się uśmiecha. Do mnie się uśmiecha. Gapi się. Ja się na nią gapię. Przestała się uśmiechać, czyta coś, ale ja znam takie typy! Podszedłem do okienka. Uśmiechnęła się i znów patrzy na mnie pytająco. Gapi się, cholera! Naplułem jej w twarz! Uśmiechnąłem się w duchu i wróciłem sobie spokojnie do sklepu. Staniki sobie pooglądam.

poniedziałek, 8 lutego 2016

Łopata


Łopata

Czarna limuzyna podjechała na miejsce. Niemal środek lasu, jakiś tojtoj, kilka ławek. Cicho, pusto. Żywej duszy.
-Co to ma, kurwa, być? - zapytał Siekiera, ale nie oczekiwał odpowiedzi. Trzech łysych goryli rozglądało się dokoła jak on.
Z naprzeciwka podjechał jakiś bus. Zatrzymał się. Włączył długie światła. Ktoś pojawił się między nimi, oparty o maskę.
-Łysy, idziesz z Marnym i bierzecie towar. - Łysy z Marnym posłusznie poszli w stronę busa. Po chwili wrócił Marny.
-On mówi, że gada tylko z tym, z kim robi interes...
-Co on, kurwa, sobie myśli? Że co on jest? Pieprzona Barbie jakaś? Kurwa mać... - Siekiera wygramolił się z samochodu. Po drodze rzucił do kierowcy:
-Młody, siedzisz i pilnujesz wózka.
Wciąż klnąc pod nosem Siekiera poszedł w stronę busa. Opart o maskę stał jakiś facet i palił sobie spokojnie papierosa.
-Co jest? Forsa jest to i towar powinien być, a tu nie dosyć, że w środku lasu, jak w czytadle dla pojebanych dzieci, to jeszcze kurwa „osobiście”? Co ja jestem, tragarz jakiś, kurwa?
-Lubię wiedzieć z kim interesy robię. Rozumiem, że mam przyjemność z Siekierą?
-Nie, kurwa, z Barbie jebaną. Dawaj gościu towar, bierz kasę i zabieramy się stąd. Co to za pomysł, żeby w lesie?
-Cisza, spokój, gwiazdy, lasem pachnie...
-Co ty pierdolisz? Masz w ogóle towar?
-Masz forsę?
-Zobaczę towar, zobaczysz kasę. - z tyłu busa z hukiem otworzyły się drzwi.
-Jest tu z tobą jeszcze ktoś?
-Ty jeden masz prawo mieć kolegów? Nie urodziłem się wczoraj. Interes to interes.
-Łysy, idź zerknij na towar.
Łysy posłusznie zniknął w ciemnościach. Mija chwila. Cisza. Mija długa chwila. Cisza.
-Łysy! Co jest do kurwy nędzy, towar jest? - krzyczy Siekiera.
-Jest.
-To czego, kurwa, mordy nie otworzysz?
-Marny, idź po towar. Z Łysym bierzecie i do wózka.
Gdy tylko Marny odszedł, Siekiera podał walizkę facetowi. Ten wziął ją i postawił obok siebie. Bez słowa.
-Nie przeliczysz?
-Trzeba ufać ludziom.
-Pierdolisz, kurwa, w interesach?
-Bywa... - co mówiąc wyjął z kieszeni paralizator i bez słowa strzelił. Zapanowała ciemność.

Gdy siekiera otworzył oczy, leżał na jakiś liściach. Nad nim pochylał się znany już mu „facet”.
-Pogadamy?
-Co, kurwa? Co ty, kurwa? Ja ci, kurwa! Ty wiesz, kto ja jestem, chujku?
-Nie trzeba się denerwować. Porozmawiajmy, proszę. Ja powiem swoje, ty powiesz swoje, dogadamy się i będzie dobrze.
-Co ty, kurwa pierdolisz, chujku? - rzucił się Siekiera, ale tak strasznie wszystko go bolało, że nie był w stanie nawet się podnieść.
-Mam do ciebie prośbę. Właściwie propozycję. Dogadamy się, to i dobrze będzie i zarobisz jeszcze.
-Cię kurwa zajebie! Zjebie ciebie i całą twoją rodzinę, chujku, nie wiesz z kim gadasz, kurwa! Ci, kurwa, dam propozycję!
-To twoje ostatnie słowo?
-Ja ci tego, kurwa... - jednak silne kopnięcie w okolice ucha sprawiły, że Siekiera na chwilę zamilkł.
-Rozumiesz, „chujku”, to nic osobistego. Nawet chciałbym się z tobą dogadać, prosiłem, proponowałem ci układ, ale ty chciałeś po swojemu. Wiesz jak to jest. Jesteś cwany, masz kolegów, twoje słowo chuj znaczy. Pójdziesz do kolegów, naślesz na mnie kolegów albo policję. Po co mi to? Załatwimy to zatem inaczej. Zakopiemy cię szybciutko i z głowy.
-Hehe, pojebie! - po czym zaczął się drzeć – Łysy! Marny! Kurwa, Łysy!
-I po co to krzyczeć tak? Łysy z Marnym spokojnie leżą sobie obok, o tam. - kiwnął głową za siebie. Szkoda smarkaczy. Ile oni mają? Ze dwadzieścia lat, co? Kiedy to my mieliśmy po dwadzieścia lat...
-Co ty pierdolisz, kurwa? Pojebany jakiś, kurwa, jesteś? Czego ty, kurwa, chcesz? Forsy? Ty wiesz kto ja jestem?
-Jesteś już żenujący. Oczywiście, że wiem kim jesteś, dlatego po ciebie przyjechałem. Myślisz, że zadawałbym sobie tyle trudu, by pogadać z kimś, kogo nie znam? Znam cię bardzo dobrze. Znam. Ty mnie mniej.
-Kto ty, kurwa, jesteś?
-Jak ja nie lubię „kurew” jako przecinków... - zapalił papierosa.
-Co ty pierdolisz? O co ci chodzi? - Siekiera cały czas usiłował się podnieść.
-Świat bywa zaskakująco mały. Życie potrafi zaskakiwać. Kto by to pomyślał. - Siekiera dałby słowo, że „facet” się zaśmiał.
-Ile chcesz?
-Słucham?
-No, ile, kurwa, chcesz?
-Nic nie chcę. Jak będę chciał to sam sobie wezmę.
-Musisz coś chcieć, kurwa!
-Mówi się „czegoś chcieć”, a nie „coś chcieć”.
-Co, kurwa?
-A tam, szkoda czasu. Jakieś ostatnie, rozsądne życzenia?
-Co ty pierdolisz?
-Dobra. Papierosek. - „Facet” pochylił się nad Siekierą, wsadził mu papierosa w usta, zapalił i bez słowa patrzył jak ten pali.
-Ja nic nie powiem! Kurwa! Nic nie zrobię! Kurwa!
-Wiem, wiem. Pal spokojnie ostatniego papieroska, nie rób z siebie szmaty. - Siekiera wypluł papierosa i zaczął wrzeszczeć:
-Poważnie! Nic, kurwa, nie zrobię! Jaka policja, kurwa? Dogadajmy się...
-Stul pysk i rozbieraj się.
-Co?
-Powiedziałem: Stul pysk i rozbieraj się. - skinął na kolegów:
-Dopilnujcie go. Do golasa.
Odszedł. Siekiera teraz zauważył, że Łysy i Marny leżeli związani nieopodal, ale nie widział Młodego. „Facet” pochylił się najpierw nad Łysym. Rozmawiali jakiś czas. Potem pochylił się nad Marnym i też coś mówił. Siekiera bardzo się starał, ale niczego nie słyszał.
-Więc jest tak, boluś. Słuchaj mnie. Słuchasz? - kopnął draba w bok.
-Słucham!
-Możesz umierać z szefuńciem, mnie tam chuj. Wkurwisz mnie... Kończysz w dole. Jeden trup czy kilka - jebie mnie to. Rozumiesz?
-Tak. - bąknął.
-Kurwa, rozumiesz, pojebie? To twoja pała, nie moja. Ja to pierdolę. Więc jak?
-Rozumiem!
-Ruszysz ryjem – kończysz w dole ze swoim koleżką, rozumiesz?
-Rozumiem...
-Po chuj ja z tobą rozmawiam...
-Tak! Rozumiem, kurwa! Rozumiem! To nie mój kolega!
-Teraz weźmiesz łopatę i rozwalisz nią łeb Siekierze. Jak zawalisz, ja rozwalę łeb tobie. Rozumiemy się?
-Tak! Rozumiem, zajebię chuja łopatą!
-O, teraz inaczej mówisz, inna sprawa. - odwrócił się do postaci w tle - Rozwiąż go, i daj mu łopatę.
-Panowie, dogadamy się! Na pewno się dogadamy, kurwa! No, kurwa, dogadamy się, kurwa! - krzyczał Siekiera.
-To twój goryl. Pogadacie sobie później. Teraz Marny sobie trochę pokopie.
Goryl posłusznie wziął łopatę i podszedł nieco dalej, gdzie kopał już Młody.
-Panowie, co mam, kurwa, zrobić, byście chcieli pogadać??
-Jak gadają kaczki?
-Co?
-Zrób kaczkę!
-Jak to?
-Marny. Chodź tu i wal go tą łopatą, mam już tego dość, pojeb nie łapie. - Marny posłusznie ruszył w stronę Siekiery z łopatą w rękach.
-Kwa kwa!
-Że jak?
-Kwa! Kwa! Kwa, kwa! - krzyczał Siekiera.
-Marna ta Twoja kaczka. A jak kogut robi?
-No co ty? Daj spokój, kurwa, kogut?
-Eee, nie pogadamy sobie...
-Kukuryku.
-Jaja sobie robisz? Słyszałeś kiedyś Teleranek?
-Kuukkuryykuuu!
-No, no... Zrobiłeś na mnie wrażenie.
„Facet” odwrócił się do Młodego i Łysego, którzy właśnie w pocie czoła kopali głęboki dół.
-Jak idzie? Marnie wam idzie? Do rana tu siedział nie będę. Kopcie szybciej.
-Słuchaj... - odezwał się Siekiera, ale ciszej.
-Tak?
-Gdybyś mi, k... powiedział o co właściwie chodzi, to jestem pewny, że się dogadamy, kurwa, wiesz... Jak człowiek interesu z człowiekiem interesu. K...
-Kopcie z zaangażowaniem, bo się denerwuję. Jak nie wykopiecie przed wschodem słońca, to będziemy losowali, który z was nie skończy w dołku. Rozumiemy się?
-Słuchaj, kurwa! naprawdę możemy się dogadać, przecież jesteśmy, kurwa, rozsądni ludzie!
-Taaa... Co mówiłeś? Aaa, tak. Mówi się „rozsądnymi ludźmi”.
-Możemy się jeszcze dogadać, kurwa! po co tobie te kłopoty, trupy w lesie, kurwa, policja, dochodzenie i tak, kurwa, dalej...
-Jakie trupy? To twoi goryle cię wykończą łopatami i zakopią w lesie. To będzie ich problem.
-O co chodzi? O co, kurwa, ci chodzi? Pieniądze? Podpadłem ci? Zalazłem za skórę koledze? Przeleciałem ci starą, co, kurwa, jest? Rodzina czy coś, kurwa?? Rozumiem, tylko, kurwa, powiedz o co chodzi! Dogadamy się, kurwa! Moi ludzie zajebali ci furę? Powiedz coś, kurwa!
-Nie, nie... - poklepał Siekierę po gębie – Nic z tych rzeczy. Nawet cię polubiłem trochę, ale wiesz, interes jest interes. Rozumiesz, prawda?
-Ale, kurwa, za coś chcesz mnie wykończyć, co, kurwa, takiego zrobiłem? Chociaż powiedz co zrobiłem zanim rozwalisz mi łeb, kurwa!
-Widzisz, Siekiera, nie podoba mi się twoja morda.
-I..?
-I to wszystko.

Godzinę później wszystko było wykopane, goryle Siekiery siedzieli nad dołem i palili papierosy. Nad nimi stało dwóch osiłków z kałasznikowami. Siekiera klął na przemian z błagalnymi pytaniami, ale nikt nie zwracał już na niego uwagi. „Facet” podszedł do goryli ze znaną im walizką i zaczął rozdawać paczki banknotów. Ci, zaskoczeni, ładowali pieniądze do kieszeni, za koszule, w spodnie, gdzie tylko mogli. Pustą walizkę wrzucił do dołu, po czym zbliżył się do Siekiery. Ten, załamany, nie próbował nawet uciekać, chociaż siedział już na pieńku i zapewne odzyskał władzę w nogach. Patrzył gdzieś przed siebie.
-No, Siekiera, zbieramy się.
-Tak, wiem. - sam podszedł do dołka. - Nie powiesz mi, za co?
-Już ci powiedziałem.
-Chuj mi powiedziałeś.
-Wystarczy ci, tatusiu.
-Co?
-Jakieś trzydzieści lat temu powiedziałeś swojemu synowi: „Nie podoba mi się twoja morda”. Pamiętasz?
-Nie... Co? Komu? Tobie?
-Nawet nie pamiętasz, ale dzieci bywają pamiętliwe. - Co mówiąc „facet” kiwnął na Łysego, Marnego i Młodego. Ci podeszli z łopatami.
-Co się gapicie? Walcie! - I zaczęli walić. Raz, drugi, trzeci, tłukli mocno, tłukli go długo.
-Chwileczkę! - „Facet” wziął łopatę z samochodu, podszedł do zakrwawionego, plującego krwią Siekiery. Pochylił się nad nim i wycedził: - Nie podoba mi się twoja morda! - po czym wbił z całej siły łopatę w ziemię. Siekiera patrzył chwilę. Wreszcie otworzył szeroko oczy:
-Pamiętam! Kurwa, pamiętam! - krzyczał plując krwią. -To był, kurwa, żart! - Płakał i krzyczał: - To był, kurwa, żart? Ty pojebie! Kurwa, zajebię cię!
„Facet” nie słuchał. Zapalił papierosa, wsadził w zakrwawione usta Siekiery.
-Ty tu sobie pomyśl, a my pójdziemy na papieroska. - kiwnął na goryli.
Stali tak we czterech kilkanaście metrów od Siekiery. „Facet” poczęstował wszystkich papierosami. Stali chwilę w milczeniu i palili.
-Co zrobił Siekiera? - zapytał nagle Marny.
„Facet” milczał, palił tylko papierosa i patrzył w niebo.
-To za co, kurwa, my go tymi łopatami? - odezwał się nagle Marny.
-Za pieniądze, Marny, za pieniądze. - powiedział „Facet”.
Łysy milczał.
-Ale, co on, kurwa, zrobił? - dopytywał się Marny.
-Niczego nie zrobił. Nie podoba mi się jego morda.
-No, powiedz pan, do cholery! - Włączył się Łysy. - „Facet” niemal się uśmiechnął. Spojrzał na Łysego.
-Chcesz wiedzieć za dużo?
Łysy spuścił wzrok. Patrzył w ziemię. Marny zrobił to samo, ale Młody nie dawał za wygraną.
-Co on zrobił?
-To było jakieś trzydzieści lat temu. - zaczął „Facet”, wciąż patrząc gdzieś w górę. - Siekiera nie był wtedy Siekierą, miał młodą, piękną żonę i małe, kilkumiesięczne dziecko. Pił, tłukł ją, a ona wciąż z nim była. Bała się czy kochała go, może obie te rzeczy...
-No i? - Młody wciąż się dopytywał.
-No i któregoś dnia, Siekiera wrócił w środku nocy, mocno wkurwiony, pijany czy naćpany. Znowu była awantura, on znów dał jej w twarz, potem drugi i trzeci raz. Ona zamilkła, ale dziecko płakało, łkało, krzyczało...
Łysy patrzył w ziemię, ale Marny raptem zapytał:
-Co nas, kurwa, takie historyjki rodzinne obchodzą?
-Stul, kurwa, pysk! - odezwał się nagle Łysy. - Przepraszam za Marnego, pan mówi dalej. - spojrzał jakoś dziwnie na „faceta”. Ten jednak, niezrażony, mówił dalej patrząc dalej w górę:
-Siekiera nigdy nie lubił dzieci, nigdy nie miał do nich drygu. Tego dnia jednak, „dzieciar” - jak mawiał Siekiera – wkurwił go za bardzo. Siekiera uderzył dzieciaka, ale ten nie przestał płakać, ale krzyczał jeszcze głośniej. Siekiera pił dalej. Postanowił wyjść z domu, by, jak to powiedział: „nie ocipieć”. Wziął łopatę i odśnieżał chodnik czy co tam miał...
-No i?
-No i wciąż wkurwiał go płacz dziecka, więc coś tam połknął, popił czymś – nie wiem. Żona stała przy łóżeczku, usiłowała uspokoić dziecko. Siekiera uderzył ją łopatą. A potem podszedł do dziecka, powiedział: „Nie podoba mi się twoja morda!” i uderzył dziecko łopatą.
-Zabił?
„Facet” spojrzał na Młodego jak na idiotę.
-Siekiera to twój ojciec, tak? - dopytywał się Młody.
-Nie sądzę, Młody, nie sądzę...
-Zamknij mordę, kretynie! To chyba ty dostałeś łopatą!- ofuknął Łysy Młodego.
-A ten chuj, wrzeszczy, że to żart? - rzucił mocno zdenerwowany Marny.
-Żeby dziecko tak? Skurwysyn, jebany, kurwa!
-Skończcie tę robotę. Za długo się to wlecze.
Goryle wzięli łopaty. Siekiera coś tam rzęził, coś tam opowiadał, przepraszał... Goryle klęli i walili łopatami jak zapamiętali. Chwilę potem było po wszystkim. „Facet” podszedł do zakrwawionych goryli stojących nad dołem, w którym leżało coś, co przez chwilą jeszcze było człowiekiem.
-Kurwa, dziecko!? - klął Marny.
-Co z nami? - zapytał Łysy.
-Zakopcie go. Potem idźcie, gdzie chcecie. Per pedes, panowie.
„Facet” podszedł do samochodów, tam zagadnął go jeden z ludzi z kałasznikowami.
-Gieroj, ty wszystko powiedział im? Ja nie znaju, ale.. Uny wiedzą, powiedzą... Ryzykant!
„Facet” uśmiechnął się tylko.
-Nu! Gieroj, nie tupij... - odpalił papierosa od „faceta”. - Ty znajesz, oni skazat? Wsi gawarjat...”
-O to chodzi...
-Ty mudri...
-Taaa...
-Skażati mjeni, szto stałosja nasprawdi?
„Facet” uśmiechnął się:
-Niektóre kobiety pamiętają takie rzeczy...
-Ja panimaju... Ja ne proszu.
-Ojciec.
-Szczo?
-Jego ojciec pamiętał lepiej.
-?
-Jedni ojcowie mają takie historie gdzieś, inni przejdą zawał i nie interesuje ich nic, a ten.., przeżył dwa zawały i napisał ciekawy testament. Więc jesteśmy tu teraz, spełniłem wolę ojca.
-Czikawo...
-Prawda?
Zgasił peta butem i podszedł do ostatniego samochodu. W środku czekał drobny, starszy mężczyzna.
-O czym rozmawialiście?
-Chcieli znać prawdę.
-Powiedziałeś?
-Wszystko. - uśmiechnął się „facet” szeroko. - Całą prawdę.
-A on, zrozumiał?
-Bardzo. Bardzo zrozumiał.
-No, to jedziemy do domku!
-Tak, ale powiedz mi, teraz już możesz, o co chodziło z tą łopatą i żartem, o którym tak wrzeszczał?
-Hehe... - zaskrzeczał mężczyzna. - Chcesz wiedzieć? To niebezpieczne, wiedzieć za wiele...
-Zauważyłem.
-Pamiętasz zimę stulecia?
-Jako tako.
-Siekiera był moim sąsiadem, właściwie moich rodziców. Postanowiłem dorobić sprzątając śnieg. Wiele zarobić się nie dało, ale na donaldy i lizaki było.
„Facet” spojrzał zaciekawiony na mężczyznę.
-Któregoś dnia zapukałem do sąsiadów, sąsiadów z sąsiedniego podwórka. Otworzył mi mężczyzna. Powiedziałem, że posprzątam podwórko ze śniegu, za kilka złotych, nie pamiętam ile to było.
-I?
-I posprzątałem, dużo roboty było. Zapukałem do drzwi wieczorem. Otworzył mi ten sam typ, pijany. Powiedziałem swoje, a on na to śmiejąc się: „nie podoba mi się twoja morda!”. Wyrwał mi łopatę, zamierzył się... i wbił ją w śnieg. Przestraszyłem się, uciekłem, ale nigdy tego mu nie zapomniałem.
-I?
-I to wszystko.
-Chcesz mi powiedzieć, że zatłukliśmy łopatami faceta, bo nie zapłacił ci za odśnieżanie 30 lat temu?
-Szkoda, ze nie widziałem jego gęby! - zaśmiał się mężczyzna.
-Że też dla takich pojebów pracuję... - zaśmiał się „facet”. - Dokąd jedziemy?
-Do domku!


poniedziałek, 1 lutego 2016

Krew z błotem?



 Noga za nogą. Jeden rytm. Tysiące stóp. Łomot to już. Jeden okrzyk. Tysiące w oczach tysięcy.
-Widzisz coś?
-Trakowie.
-I jak? I jak? Biją?
-Biją!
Cała falanga stanęła murem. Nie widział nic. Czuł podniecenie, nawet nie wiedział dlaczego. Nie miał pojęcia co się dzieje. Słyszał jedynie pokrzykiwania setników.
Łomot. Nagle łomot. Dziwny jakiś. Ziemia drży. Serce bije. Nic nie widać, a łomot się wzmaga.
-Trakowie?
-Wieją!
-Jak to wieją?
Przepychali się między szeregami, przepychali się między nami, coś krzyczeli, ale po swojemu.
-Widzisz coś?
-Kurz widzę...
-Nic więcej?
-Nie uwierzysz...
Nie chciał wierzyć. Stawał na palcach, podnosił się na ramionach kolegów.
Setki, tysiące, może więcej? Wszyscy jak on... Gigantyczna falanga ateńczyków zbliżała się z każdą chwilą.
-Zabiją nas!
-Zamknij się!
-Na pewno nas zabiją!
-Stul pysk!
Dałby głowę, że ziemia drżała. Z każdym ich krokiem łomot stawał się coraz większy.
Wreszcie zatrzymali się. Gdy opadł pył można było ich zobaczyć. Setki ludzi. Może tysiące?
Znów wypadli Trakowie. Rzucili się wprost na nich, coś krzyczeli. Kamienie, oszczepy, strzały. Więcej wrzasku niż efektu. Wtedy z ich strony wybiegli także Trakowie. Posypały się kamienie i oszczepy, tym razem na nas. Łup! W moja tarcze coś uderzyło, za chwilę znowu i znowu... Ktoś strasznie krzyczy... Ktoś milcząc pada, podnosząc pył.
Znów łomot, znów ziemia drży.
-Idą!
-Idą na nas!
-Trzymać szyk!
-Zabiją!
-Damy radę!
Trakowie przeciskają się między nami, uciekają sukinsyny!
Spoglądam, jak inni usiłuję zobaczyć cokolwiek. Widzę setki tarcz, setki pióropuszy, błysk ostrzy. To sandały tak łomocą?
-Spokojnie! Nie pierwszy to raz daliśmy sobie radę! Damy radę?
-Damy! - setki gardeł zakrzyknęły z siebie, lecz nie ja... Bałem się, bałem się tak, że bałem się odezwać.
-Dam radę??
-Damy!
-Damy?
-Damy! - tym razem poniosło i mnie, krzyknąłem jak inni.
Ateńczycy zbliżali się ku nam, łomot stawał się dla mnie nie do zniesienia, ale widać nie byłem tchórzem, bo wciąż tkwiłem w miejscu, podczas gdy wielu kolegów uciekało. Rzucali tarcze, miecze i uciekali... Też chciałem uciec, ale... Co powiedzą przodkowie? Co powie ojciec? Jak mogę zostawić braci i przyjaciół? Musiałem udawać, chciałem udawać, że się nie boję...
Nagle wrzask, nagle krzyk... Setki koni dokoła nas. Krzyczą, więcej nic... Czasem rzucą czymś, czasem my rzucimy czymś... Zabawa to? Znikają.
Łomot się zbliża. Setki tarcz. Są już o kilka metrów od nas. Biją w tarcze. Krzyczą. Nasi też biją w tarcze, też krzyczą. Straszny łomot. Nie wiedziałem że ludzkie stopy mogą tak przerażająco bić w ziemię? Tak głośno?
Nic nie widać. Są blisko. Słyszę ich. Widzę spomiędzy ramion kolegów. Są coraz bliżej.
Wrzask. Straszny krzyk. Tysiące gardeł? Może setki? Nie wiem... Nagle łomot i krzyk... Są już tutaj. Zabijają i są zabijani. Tuż przede mną. Nie wiem dlaczego wpadam w euforię jakąś... Krzyczę.. Wrzeszczę.. Rzucam się, przepycham między kolegów... Ktoś mnie powstrzymuje, ktoś łapie mnie za ramię, wyrywam się. Krzyczę. Rzucam się wprzód. Widzę twarz... Młody człowiek, dzieciak... Chłopiec... Ateński symbol na tarczy... Nie potrafię go uderzyć.. On nie potrafi uderzyć mnie... Patrzymy sobie w oczy, nagle ktoś wypada zza niego... Trzask! Cisza... Widzę jak ktoś biegnie po mnie, za mną... nie wiem... Czy to krew? Czy to krew? Bulgocę, nie potrafię wydobyć z siebie słowa. Nade mną biją się ludzie... Po co? Widzę twarze młodzieńca, już go widziałem. Leży jak ja, mówi coś do mnie? Pluje krwią... Do mnie mówi? Czy on umarł? Wciąż patrzy... Nie rusza się... Dlaczego on się nie rusza? Nie mogę ruszyć niczym... On umiera, tak myślę... Uśmiecha się... Dlaczego on się uśmiecha? Robię to samo. Robi się pusto i ciemno. Nie mogę przeżyć tego dzieciaka. Ja? Rozumiem, ale on? Mijają godziny, może minuty, może doby... nie wiem... Ja patrzę na niego, on patrzy na mnie. Wyciągam dłoń. On wyciąga swoją. Głupi dzieciak... Głupi dzieciak. A on się uśmiecha... Krew zalewa mu usta. Uśmiecha się. Uśmiecha się, dzieciak... A ja myślałem, że to ja cierpię, że to ja spieprzyłem sobie życie... Trzyma mnie za rękę... I już nie jęczy. Milczy. Patrzy jakoś tak... Nigdzie... Nie znam Cię... Nie znałem... Dzieciaku, przyjacielu... Nie umieraj! Ja nie mam po co żyć, ale Ty? Dzieciaku, masz tyle przed sobą! On milczy...
Nie mogę przeżyć tego co widzę. Nade mną pojawia się postać. Nie wiem kto zacz. Nie ważne. Nagle rozumiem. Nie jest to już ważne. Uśmiecham się.
Wbija mi sztylet w pierś. Raz i drugi. Chcę spokoju... Patrzę w oczy smarkacza... Wciąż te same. Martwe. Co za różnica?
-Śnij Spokojnie...

-Spokojnie... Spokojnie...

wtorek, 26 stycznia 2016

Optymizm 7.65


Optymizm 7.65

Otwieram oczy. Świeci słońce. Pieprzone słońce. Jestem jednak uśmiechnięty. Sięgam pod poduszkę - jest! Wstaję. Wyciągam ramiona – to taki mój sport codzienny, zdecydowanie mi to wystarcza na cały dzień. Nawet spociłem się trochę. Zmęczony ćwiczeniem zapalam papierosa, wpatrując się w wypuszczany dym. W stłuczonym lustrze przeglądam się chwilę. Mam mieszane odczucia, więc już nie patrzę. Znów sięgam pod poduszkę. Jest! Jednak znów zerkam w lustro. Oczy wariata, oczy zatopione we wczorajszym wspomnieniu, we wczorajszym bólu, a może głupocie? Szklanka wódki. Zimna szklanka wody na twarz. Jakieś spodnie, jakaś koszula, krawat na gumkę, długo sznuruję buty, do kieszeni chowam granat – tak na wszelki wypadek. Siedzę na łóżku, patrzę w podłogę. Podnoszę krawat nad głowę, przechylam głowę i wystawiam język. Zerkam w lustro. Eee, już nie zerkam. Zabrałem przygotowaną torbę. Znów wspomnienia – gdyby na nie był taki prosty sposób... Patrzę w sufit, zbieram siły by otworzyć drzwi i wyjść. Czy czegoś nie zapomniałem? Ależ zapomniałem! Szybkim krokiem wracam do łóżka, wyciągam spod poduszki pistolet i chowam do kieszeni. W życiu miałem tylko trzech prawdziwych przyjaciół; Jim'a Beam'a, Johnny'iego Walker'a i Jack'a Daniels'a. Ostatnio do naszej paczki dołączył Walther Pepek. Obiecał nam wszystkim solennie, że rozwiąże wszelkie nasze problemy i kłopoty. Zdecydowanie jest optymistą. Ja zdecydowanie nim nie jestem i nigdy nie byłem.
Jestem gotów. Mogę wyjść.
A tu dzwonek...
Otworzyłem drzwi. Do mieszkania wpadł śliczny, dobrze zbudowany, z włoskami na brylantynkę, pachnący burdelem mężczyzna. Popatrzyłem na niego najwyraźniej jakoś dziwnie, bo nagle spotulniał, zrobił się mniej pewny siebie, przycichł i podszedł do mnie patrząc na mnie z ukosa. Odsunąłem się odruchowo, on nie podchodził, ale szepnął tak głośno jak można szepnąć z daleka:
-To ja...
-Jaki ja?
-Mały Inżynier...
-Kto?
-No wie pan, Mały Inżynier, zamawiał pan... - faktycznie, przypomniałem coś sobie.
-A tak, przepraszam, w kuchni jest kontakt, który... - a on nic, patrzy na mnie z uśmiechem.
-Czy ja wyglądam na elektryka?
-Przecież powiedział pan, że mały elektryk.
-Mały Inżynier.
-Co za różnica?
-To pseudonim... Jestem artystą, nie jakimś tam elektrykiem! - obrócił się z wdziękiem i znów się uśmiechnąć.
-To nie mógł pan nazwać się... Nie wiem, choćby Małym Misiuniem, czy jakoś tak?
-To takie niskie!
-Trudno, pomyłka.
-Jaka pomyłka? Ja tu kawał drogi jechałem!
-Pan jechał kawał drogi, a ja mam wciąż popsuty kontakt, Mały Inżynierze.
-Należy mi się za przejazd!
Należy ci się, oj należy – pomyślałem, ale byłem w dość dobrym humorze, więc postanowiłem coś innego.
-Pójdźmy na kompromis, Mały Elektryku...
-Mały Inżynierze!
-Mały Inżynierze. Ja ci nie zapłacę, a ty mi nie naprawisz kontaktu. W ramach napiwku nie zrzucę cię ze schodów. Zgoda?
-Dlaczego tak brutalnie zaraz?
-Brutalnie? - wściekły zacisnąłem pięści. Nawet nie zauważyłem, kiedy zniknął. Nigdy nikogo nie uderzyłem, ale gdy mnie szlag trafia odruchowo zaciskam pięści. No cóż, głupia sprawa.
Znów musiałem swoje przemyśleć nim postanowiłem wyjść z domu. Wychodzę. Mały Inżynier stoi pod oknem i rozmawia przez telefon. Śmieje się i gada. Gada i się śmieje. Ja idę, a on się śmieje. Znów trafił mnie szlag.
-Ja ci dam inżyniera, mikrusie zafajdany! - wyjąłem pistolet. „Dwa razy w pierś, raz w głowę”. Trzask! Trzask! Ledwo wrzasnął. Trzask! I wypchnąłem pięknisia przez okno. Nie wiem jak długo leciał. Nawet nie spojrzałem dokąd poleciał. Spokojnie poprawiłem krawat, zszedłem po schodach i wyszedłem na ulicę. Znów to cholerne słońce! Zasłaniam oczy i idę dalej.

-Dokąd? Do wydawcy? - zapytał taksówkarz.
Uśmiechnąłem się:
-Nie. Po kwiaty!
-Żona pana zabije! - zaśmiał się kierowca. Nie odpowiedziałem. Stukałem palcami w szybę całą drogę.
-Ma pan żonę, prawda?
-Mam żonę. - po chwili dodałem - Nie moją wprawdzie, ale żona jest żona, prawda? - Kierowca się zaśmiał i zaczął coś opowiadać. Nie mam pojęcia co i po co, miałem to gdzieś.
-Co kupić panu prezesowi? - zauważyłem, że im częściej noszę krawat, tym poważniejsze otrzymuję stanowiska.
-Nic, sam kupię. - wyszedłem z samochodu. Jednak przypomniałem sobie o czymś:
-Jakie kwiaty kupiłby pan kobiecie, którą bardzo pan kocha?
-Nie wiem... róże?
-Taaa...
-Bardzo czerwone, wielkie, kosz cały... Wie pan, one to lubią, zieleninę taką... Cholera je wie, zresztą.
-I tyle?
-Pffff... I wstążkę?
No to poszedłem do kwiaciarni, po ten kosz cały...
-Ile róż winienem kupić, by był to cały kosz?
-Och, to ze trzy tuziny!
-Trzy? To poproszę sześć tuzinów róż.
-Których?
-Najdroższych.
-Mogą być te?
-Mogą być te. Mam to... Obojętne. - Nawet nie spojrzałem.
-Będzie zachwycona! - rzuciła kwiaciarka z uśmiechem.
-Słucham?
-Będzie zachwycona takim bukietem!
-Też tak sądzę, chociaż to na pogrzeb raczej.
-Ojej! Jak mi przykro! Nie wiedziałam! Tak mi strasznie przykro... - w milczeniu układała te kwiaty, wreszcie znów pyta:
-Jakiś napis na szarfie?
-O, tak! "Jak się bawić, to się bawić!".
-Obawiam się, że nie mamy takiego... Tylko okazyjne mamy...
-To jest okazja... To może jest coś w rodzaju... "Wesołego jajka?".
-Też raczej nie...
-A macie coś optymistycznego w ogóle?
-O, tak... Na przykład to: "Młodej parze najserdeczniejsze życzenia"...
-Proszę wyciąć "młodej parze", resztę zostawić i będzie dobrze.
Wziąłem kwiaty, zapłaciłem i wyszedłem. Po chwili zastanowiłem się i wróciłem do kwiaciarni.
-Jak pani myśli, czy Mały Inżynier to dobry pseudonim artystyczny?
-Mały kto?
-Mały Inżynier?
-Brzmi interesująco... Taki majsterklepka? Złota rączka? - zaśmiała się jakoś idiotycznie.
Wyjąłem pistolet. Trzask, trzask. Nawet nie krzyknęła. Zdziwiła się. Więc strzeliłem jeszcze raz:
-Masz swojego majsterklepkę, idiotko.

Wsiadłem do samochodu z naręczem kwiatów, trudno było, ale wsiadłem.
-To dokąd jedziemy? Szefie? Do wydawcy?
-A wyglądam jakbym chciał mu wręczyć kwiaty? - Zaśmiał się, idiota.
-To dokąd?
-Nad morze. Wie pan, przepaść zakochanych, czy jak to tam się nazywa.
-Miłosna Skarpa?
-Może być skarpa, tylko nie spiesz się, człowieku.
Kierowca całą drogę patrzył na mnie jak na wariata, może i słusznie nawet. Całą drogę ukręcałem główki kwiatom i wrzucałem je do kosza. Trach... i do kosza, trach... i do kosza... trach... i do kosza.
-Nie szkoda takich pięknych kwiatów? To nie lepiej rozdać na ulicy? Tyle smutnych kobiet chodzi, czasem taki jeden kwiat, wie pan...
-Chuj z kobietami. - ukręciłem kolejną główkę i do kosza.
Kierowca resztę drogi milczał, a jednak zerkał na mnie czasem przez lusterko. Może zastanawiał się kiedy wezwać karetkę? Wreszcie ukręciłem wszystkie łebki. Cały kosz różanych łebków. Uśmiechałem się w duchu. Uznałem, że szarfa to jednak głupi pomysł. Wyjąłem z kieszeni długopis i kartkę papieru, nie pomyślałem o porządnej kartce i kopercie, ale pal to licho!
"To wszystko dni, które winniśmy spędzić, ale...". Skreśliłem wszystko. "Te dni powinny sprawiać, że pamiętamy..." - podarłem. "Dni, których zabrakło – daruję ci je, bo są nasze, choć ich nigdy nie było". Pomyślałem i dopisałem: "I nigdy już nie będzie, ale wciąż są i będą nasze". Pomyślałem... podarłem. „Te dni jeszcze nie upłynęły” - byłem całkiem zadowolony. Włożyłem kartkę między róże.
Dojechaliśmy na miejsce. Urwisko nad szumiącym morzem, samotne drzewo, pod nim ławeczka. Nic specjalnego.
-Jesteśmy na miejscu, prezesie, co teraz?
Milczałem. Myślałem znaczy.
-Panie prezesie, co robimy?
-Masz za taryfę i masz za fatygę – zapłaciłem – tu mnie zostaw, a teraz pojedziesz pod wskazany adres i podasz ten kosz tej pani ze zdjęcia. Tylko nie pomyl. One teraz wszystkie tak wyglądają. Przywieziesz ją tutaj. - zaśmiał się, a potem poprawił włosy ręką zmieszany.
-Tak, tutaj?
-Tak, tak tutaj.
-A jak nie będzie chciała?
-Będzie chciała.
Odjechał.

Było tak pięknie. Zawróciłem i znów przeszedłem ten sam kawałek drogi. Chodziłem jakiś czas w tę i z powrotem. Stanąłem na ławeczce, pod drzewem. Z torby wyciągnąłem łańcuch. Po kilku próbach udało mi się go przerzucić przez grubą gałąź wystającą ponad brzeg przepaści. Zrobiłem pętlę, wcześniej ją przygotowałem porządnie. Przymierzyłem jeszcze. Ładnie leżała. Usiadłem na ławce i czekałem. Patrzyłem, być może, na ostatni zachód słońca w moim życiu?
Podjechała taksówka. Ze środka wyskoczyły dwie rozbawione blondynki. Zauważyłem tylko jedną. Ta druga, ta z kretyńskim śmiechem to jej koleżanka. Idiotka. Ciężka.
Ona mnie zauważyła. Uśmiechnęła się nawet. Była piękna, jak zwykle. Nie szła, płynęła, sunęła ku mnie. Nie mogłem uwierzyć. Serce mi zabiło mocniej, jak zwykle.
-Pamiętałeś... - Nic nie powiedziałem. - Dlaczego same główki?
-To niespodzianka...
-Nie powinnam była przychodzić!
-Nie powinnaś była...
-Dlatego przyszłam z przyjaciółką! - przyjaciółka wybuchła swoim idiotycznym chichotem, Ona też się z nią zaśmiewała. „I ja ją kocham? Za co?”.
Taksówka odjechała. Usiedliśmy w trójkę na ławeczce.
-A co to tu wisi?
-Łańcuch jakiś?
-Nie wiem... - odpowiedziałem.
Rozmawialiśmy o różnych rzeczach. Głównie o głupstwach. Ona uśmiechała się do mnie, ja do niej, a w tle zarykiwała się od śmiechu jej przyjaciółka – idiotka.
-Mam dla Ciebie niespodziankę. Pamiętasz co ci obiecałem?
-Że mnie wreszcie przelecisz? - zaśmiała się jak głupia, a jej koleżanka - idiotka zaśmiała się jeszcze bardziej głupio.
-No... To też.. Obiecałem, że dam Ci na pożegnanie wszystko co tylko mam.
-A co ty takiego masz? - i zaśmiała się w głos.
-Ciebie... miałem... - a one wciąż się śmiały. Nie było już tu miejsca dla mnie.
Za jej plecami uśmiechnąłem się znacząco do koleżanki, puściłem oczko i przyłożyłem palec do ust.
-Zamknij oczy! To przecież niespodzianka! - po czym zawinąłem łańcuch wokół jej szyi. Koleżanka parsknęła śmiechem. Znów przytknąłem palec do ust.
-Z czego się śmiejecie? To kolia?
-Nie podglądaj!
Gdy uznałem, że praca skończona powiedziałem:
-Już możesz otworzyć oczy! - koleżanka znów wybuchła głupim śmiechem.
-Łańcuszek? Srebro? Złoto? Plaaaatyyyna?
Uśmiechała się trochę zaskoczona, trochę zdziwiona, trochę podniecona i trochę radosna. Pięknie się uśmiechała... Kochałem ja ją. I za co ja ją kochałem?
Uznałem, że to właściwy moment. Wstałem z ławeczki, ująłem jej dłonie, poprosiłem by wstała. Uśmiechnąłem się najpiękniej jak mogłem i kopnąłem ją tak, że zsunęła się w urwisko. Zawisła na łańcuchu. Chwilę wierzgała nogami, po czym zamarła i zwisała bez znaku życia.
-No masz! Różom tak łatwo łebki się urywają, a ona taka harda! No nic...
Koleżanka rozdziawiła gębę i tak stała wpatrzona we mnie.
-Widzisz, najważniejszy jest spadek... - a ona stała i słuchała. - gdy spadek jest za duży, lina, a w tym przypadku łańcuch, urywa głowę. To nie wygląda estetycznie. - Ona wciąż się gapiła wielkimi oczyma i słuchała - idiotka. - Gdy spadek jest za mały, człowiek po prostu wisi i dusi się, szarpie się, męczy. To też nie jest estetyczne, ani nie jest humanitarne. - Wciąż stała z rozdziawioną gębą.
Wyjąłem z kieszeni Walthera.
-Dwa razy w pierś – i nacisnąłem spust: Trzask! Trzask!
-I raz w głowę – i nacisnąłem spust: Klik... I nic. Skończyły się naboje. A ona stała pochylona dziwnie jakoś, gapiła się na mnie i coś mamrotała. Krew sączyła jej się z wyszminkowanych ust.
Wymieniłem spokojnie magazynek, przeładowałem pistolet.
-Przepraszam cię, nie policzyłem nabojów. - Wciąż coś mamrotała. - I raz w głowę! - Trzask! I po wszystkim.
Może zapytacie: Dlaczego tak? Jestem taki bardziej podły, sadysta jakiś, czy coś? Może jestem podłym sadystą, a może nadszedł moment, gdy miałem już naprawdę wszystkiego dość i potrzebna mi była pomoc przyjaciela? Przyjaciela optymisty? Ruszyłem przed siebie. O! Księżyc?