sobota, 20 grudnia 2014

Nowelka - Kraciasta cz.4 i cz.5 - Szaleniec i Lopata

Pees: Szaleńca powtarzam, ważne jest jego zakończenie, by reszta sens trzymała. (przepraszam, ale formatowanie nie zadziałało) Auto R.

Szaleniec

     Wesół, przepełniony radością powiewem wolności brodaty osobnik wędrował dziarsko ulicami wzbudzając to podziw, to znów piski i krzyki, ale najczęściej uśmiech jednak. Nie przejmował się jednak niczym i maszerował z podniesionym czołem, nucąc coś pod nosem. Słońce pyzate pieściło jego nagie ciało, wskazywało mu drogę, ptaki głupkowato radośnie mu śpiewały, drzewa dzielnie znosiły psi brak szacunku; a on był wolny, szczęśliwy, goluteńki i piękny. Szedł z pieśnią na ustach. Szedł dziarsko. Szczerzył się do przechodniów, kłaniał się Nowotce i puszczał oczka do Syrenki. Taki on był właśnie, taki był nasz szaleniec – nosiciel zaraźliwego spokoju i kaprys boskiego optymizmu.
     -Obywatelu! - zachrypły, władczy głos zagrzmiał donośnie, płosząc gołębie – Pozwólcie no tutaj! - gumowa pałka u boku nie pozostawiała wątpliwości – władza dostrzegła naszego optymistę!
     -Zakłócacie obywatelu... Szerzycie zgorszenie... Dowodzik!
     -A nie mam! - staruszek radośnie okręcił się kilka razy w obliczu prawa.
  -Proszę do radiowo... - jednak milicjant nie zdążył zakończyć swego długo układanego przemówienia – golec dał nogę! Śmiejąc w głos pędził chodnikiem, dyndając niewymownymi częściami ciała, i pokrzykując radośnie.
     Nie będę opowiadał tego co wydarzyło się potem wydarzyło, choć wydarzyło się naprawdę wiele: pogoń, rozbity radiowóz, zgorszone zakonnice, zdemolowany stragan z kwiatami i wywrócony wózek z bziukaną. Wspomnę tylko, że dziarski staruszek umykając przed pogonią wpadł do kościoła i tam - przed ołtarzem, w samym środku kazania – padł bez ducha. Serce widać nie podzielało werwy naszego szaleńca.
     Nie miał dokumentów, nikt go nie szukał, nikt o niego nie pytał. Na palcu nieboszczyka przyczepiono metkę z sakramentalnym: „N. N.” i staruszek wylądował golusieńki w lodówce. Głupio było tak gołego staruszka chować, a i zimno w lodówce bez odzienia, więc ktoś z magazynu przyniósł złożone w kosteczkę, zapakowane w szary papier ubranie.
     Znany nam już patolog wszedł, rozłożył narzędzia, podniósł białe prześcieradło i zbladł. Leżał przed nim uśmiechnięty nieboszczyk w znanej nam już dobrze, zielonkawej kracie.

Łopata

     Tak więc, tym razem nieodwołalnie, nasz garnitur spoczął w mogile w zimnych objęciach nowego właściciela. Jednak cóż by tu było do opowiadania, gdyby cała historia miała się zakończyć już teraz, ot tak? Jednym z tutejszych grabarzy był niejaki Edek Jaśtarnia. Całkiem sympatyczny człowieczyna, życzliwy i dobroduszny, lubiany nawet (jak na grabarza), głównie dlatego, że miał skłonności do... towarzystwa. W tym zawodzie akurat nie jest to niczym wstydliwym, przeciwnie, jest to ważna tradycja kultywowana z dziada pradziada. Poza tym, muszę szczerze przyznać, że Eduś (tak nazywali go znajomi), wolał pić ze zmarłymi niż rozmawiać z żywymi. Czuł się na cmentarzu jak w domu, wszystkich tam znał, cenił spokój i ciszę, i co równie ważne, miał zawsze z kim wypić. Awanturował się rzadko, a jeśli już w czasie jakiejś libacji dochodziło do ekscesów to można było być pewnym, że na pewno Eduś nie wszczął niczego pierwszy! Edusia jednak gnębiły czasem problemy finansowe (chociaż co jak co, ale tamtejsi grabarze na pensje narzekać nie mogli). Tu muszę opowiedzieć o pewnej tajemnicy grabarskiej. Właściwie nie była to tajemnica, bo wiedzieli o tym wszyscy, ale nie mówiło się o tym głośno. Zdarzało się dość często, że przychodzili na cmentarz młodzi, grzeczni ludzie nie do zmarłych, a do Edusia właśnie. Niekiedy przychodziło ich całkiem sporo, a wychodzili zwykle nad ranem, może nie zawsze trzeźwi, ale za to zawsze obładowani jakimiś workami po ziemniakach. Nikt Edusia za rękę nie złapał, a i ten, nawet „pod wpływem” mawiał, że jest człowiekiem nauki, poniekąd (zawsze dodawał gdzie mógł słowa; „poniekąd”, „bynajmniej” i „generalnie”), i dla nauki może zrobić wiele, ale hienami cmentarnymi gardzi! Zresztą kilka razy na milicję przyprowadzał spętanych osobiście rabusiów (oj, miał Jastarnia rękę mocarną, miał!), którzy wypychali sobie kieszenie biżuterią, zniczami czy wieńcami wszelkiego rodzaju i koloru. Jednak znów opowiadam wszystko, tylko nie to o czym mówić miałem.
    Tak więc zbliżał się już Październik? Jesień w każdym razie była, z tych mokrych i dżdżystych, jeszcze zimnych wtedy. Nieboszczka N.N. już pochowano, nikt tam do niego nawet nie zaglądał. Żal się zrobiło Edusiowi nieboszczka N.N., jednak z pustymi rękoma jakoś niezręcznie, a z kolei nie było z czym i po to coś. Myślał, głowił się, smucił, żałość sercem targała, a tu nagle pukanie ciszę przerywa. Ten już wszystko w życiu widział, więc otwiera drzwi szeroko, a tu dwie uśmiechnięte, studenckie twarze się szczerzą:
     -Eduś! Ratuj! Eduś! - w dłoniach młodzieży ukazały się dwie zgrabne kibicie.
     -A, szacunek dla dobrodzieja dawcy, poniekąd?!
    -Jest, jest! Musowo jest, Panie Eduś! Z całym szacunkiem! - czwarta krągła kibic przekonała nie tylko Edusia, ale i jego wisielczy humor nawet. Jak mawiał nasz grabarz; „Sprawy nauki nie lubią pośpiechu, wymagają skupienia i odpowiedniej pory, bynajmniej!”. Gdy już dyskusje wkroczyły głęboko w głąb medycyny, a trzeba przyznać, że Eduś naprawdę poważnie traktował medycynę i zawsze powtarzał, że; „gdybym nie był gupi to ja bym tu.. ten... generalnie”, więc kiedy już rozmowa weszła na konkretny tor, Jaśtarnia zrobił smutna minę, spojrzał po zamglonych oczach młodzieży studiującej i rzekł posępnie: „Trzeba będzie dzisiaj, zaraz.., trzeba będzie ukręcić głowę Hydrze”. Uśmiechnął się przy tym, a studenci zbledli... Dalsza część rozmowy nie należy już do naszej historii, więc ja pominę i od razu opiszę co stało się potem.

     Studentom szło bardzo słabo, ale Jaśtarnia kopał żwawo i podśpiewywał coś o spotkaniu w grobie, jakiejś zakazanej miłości czy coś takiego. Gdy łopata uderzyła głucho w pudło studenci zamarli. Eduś fachowo oczyścił wieko, wyciągnął prostą trumnę z dołu i zaklasnął w dłonie, patrząc bacznie na miny studentów. Gdy uchylił wieko usłyszał jak jednemu ze studentów już odechciało się nauki, gdy zaświecił lampą usłyszał łoskot zemdlonego ciała (potem student tłumaczył się, że nadużył alkoholu). Robiąc poważną minę podał trzeciemu studentowi kozik, lecz nie zdążył powiedzieć ułożonej wcześniej anegdoty, ten też zaległ gdzieś w ciemności. Żal się znów zrobiło nieboszczyka N.N., więc poplamiony garniturek w kratę zdjął był Jastarnia z denata i ułożył na ławeczce, by oddać czysty na pożegnanie. Gdy było po wszystkim i darczyńca oddał dla dobra nauki to czego i tak już nie potrzebował, zerwała się straszliwa wichura. Lodowaty deszcz zacinał w twarze, wiatr przewiewał na wskroś, gałęzie i grad spadały z nieba, a na domiar złego latarenka zamarła na dobre. Nie było wyjścia, trzeba było przeczekać zemstę zza grobu. Drżąc z zimna, po omacku, cały pochód czarnych cieni dotarł do jedynego w okolicy światełka, jakim była lampka odbita w pustych butelkach pozostawionych w oknie stróżówki Edusiowej. Mimo szczerych chęci nie poprawiał się nikomu humor, a gdy Eduś znów otworzył oczy, okazało się, że już świta... Natychmiast wytrzeźwiał, łopatę uchwycił w dłoń i brodząc w kałużach pobiegł ile sił raz jeszcze pochować nieboszczyka N.N. I tu łzy zalały oczy Edusia. W taniej trumnie leżało nagie, bezgłowe ciało N.N. Nigdzie nie było śladu po garniturze złożonym z czcią na oparciu ławeczki. Zapłakał Jaśtarnia:
     -Biedny Enenie... Najpierw straciłeś zmysły, potem życie straciłeś, głowę straciłeś, a teraz jeszcze i portki... - Ściągnął był z siebie Eduś co miał na sobie, ocierając łzy ubrał biedaka. Papierosy wsadził do kieszeni, do drugiej swoją pełną jeszcze piersiówkę, i nie zapomniał o zapałkach.
     - Oddałbym Ci i czapkę, ale na cóż Ci ona teraz? - i tak płacząc w samej tylko czapce, zakopywał Eduś swego najlepszego, bezimiennego przyjaciela.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz